wtorek, 10 grudnia 2024

Grudzień, czyli przedświąteczne szaleństwo

 

Jasność grudniowa

Jak się pewnie domyśliliście, grudniowy wpis będzie o wszechobecnym wyczekiwaniu na Boże Narodzenie w Islandii. Tutaj wszystko kręci się wokół słów „Jól” i „Jóla” od mniej więcej połowy listopada. Jak wiecie, nie obchodzę świąt i do niedawna czułem się trochę terroryzowany wszystkim, co z nimi związane, jednak w tym roku zmieniłem podejście. Nie tylko dlatego, że przy kasie przez cały dzień muszę słuchać świątecznych piosenek (te po islandzku są całkiem ładne, George Michael czy Mariah Carey przejedli się jak „Kevin sam w domu” w Polsacie). Po prostu postanowiłem w tej kwestii wyczilować. Jeśli ludziom daje to radość i są tym podekscytowani, nie będę Grinchem, choć oczywiście marzę już o tym, by to wszystko się skończyło.

Z punktu widzenia pracownika handlu postrzegam okres przedświąteczny jako po prostu czas wzmożonej pracy. W grudniu nie mam weekendów, a zaledwie jeden dzień w tygodniu wolny. Wziąłem godziny ekstra, bo po prostu muszę, ale także dlatego, że potrzebna jest w sklepie każda pracująca para rąk dodatkowo, zwłaszcza przy kasie, bo obroty wzrosły o sto procent albo więcej, a to dopiero początek. Sklepy naszej sieci tuż przed świętami będą czynne nawet do 23:00 i myślę, że inne markety także. Ja wziąłem tylko jedną zmianę kończącą się tak późno, bo nikt mi nie gwarantuje bezpiecznego powrotu do domu o takiej porze. A w tutejszej pogodzie dzieje się ostatnio bardzo dużo.

Przeskok temperaturowy i żegnaj, śniegu.


Na przykład niedawno mieliśmy zimę na całego, ale potem przez cały dzień szalał sztorm i temperatura z minus siedem zamieniła się na plus osiem. W tym wietrze lało jeszcze tak intensywnie, że pomyślałem, iż gdyby tak było przy minusie, z powodu śniegu z naszej wioski nie wydostalibyśmy się przez kilka dni. Zauważyłem jednak, że zmieniła się moja definicja tego, co to znaczy silny wiatr. Ponownie wracałem do domu w pomarańczowym alercie, ale mimo, że czuć było wyraźnie opór Marilyn, gdy próbowałem wcisnąć gaz mocniej niż 60 km/h, dla mnie nie była to już wichura, bo po tym, co mieliśmy tutaj w ostatnich miesiącach po prostu silny wiatr nie robi na mnie wrażenia ani nie powoduje, że się czegoś boję. Oczywiście trzeba wtedy jechać ostrożnie, jednak zauważam, że prognozy i zapowiedzi lekko dramatyzują. A najbardziej mnie bawi i chętnie wtedy otwieram popcorn przy czytaniu, gdy oddaję się lekturze „dramatycznych” newsów, że w stolicy i okolicach jest mróz, mocno wieje albo sypnie trochę śniegiem. Kiedy czytam w komunikacie stołecznych służb porządkowych, że odradzają jeżdżenie na letnich oponach pod koniec listopada, uświadamiam sobie, jak zupełnie różnymi światami na jednej wyspie są Fiordy Zachodnie, gdzie wszyscy używają opon z kolcami już od początku października, i region stołeczny, z którego perspektywy opisywana jest cała Islandia. To znaczy jeśli w Reykjaviku i okolicach dzieje się coś w pogodzie, co tutaj jest normą, przedstawiane jest to w taki sposób, jakby miały się dziać niewyobrażalne rzeczy. I w sumie dzieją się, gdy po zlodowaceniu dróg jednej nocy czytam o stłuczkach i uszkodzonych samochodach. Na Fiordach Zachodnich piaskarki nigdy nie wyrabiają się z sypaniem dróg, które wciąż są wyzwaniem, a nawet jakby jeździły regularnie, to nic nie da. Tutaj po prostu w ciągu kwadransa może zrobić się ekstremalnie niebezpiecznie na drodze. Dlatego zawsze słucham Marilyn, jak jedziemy. Ona prowadzi, ja tylko siedzę za kierownicą.

Na kolacji pracowniczej


W temacie przedświątecznym ciekawym doświadczeniem było dla mnie uczestniczenie w pracowniczej „jólamatur”. Byłem na czymś takim po raz pierwszy, poszedłem z ciekawości. Wszyscy elegancko ubrani, piękny szwedzki stół, wizualnie całość zapierała dech w piersiach. Co było potem? Potem okazało się, że po kwadransie obecności w sali restauracyjnej ponad setki osób (świętowały wówczas chyba trzy zakłady pracy), jest już dla mnie tak duszno, że nie mogę wytrzymać. Wróciłem zresztą wcześniej także ze względu na warunki drogowe. Ale poza miłym towarzystwem przede wszystkim starałem się sporo zjeść. I już teraz rozumiem, dlaczego w islandzkich sklepach jest tak wiele przypraw. Zawsze mnie to dziwiło, w Polsce nie ma aż takiej mnogości tych produktów. A teraz wiem, że islandzkie jedzenie ratowane jest tylko przyprawianiem. Jakiegokolwiek mięsa bym nie spróbował, wszystko bez przypraw byłoby dla mnie kompletnie bez smaku. Ponoć kuchnia islandzka należy do jednej z najgorszych na świecie. Nie serwowano nam żadnych baranich jąder czy śmierdzącego rekina, jednakże prawie wszystkie potrawy były zjadliwe tylko dzięki przyprawieniu ich. Jem na Islandii gotowe jedzenie i dużo słodyczy, bo jest ich naprawdę mnóstwo do wyboru. Rozumiem teraz, że to szaleństwo słodkości może być próbą rekompensaty za często fatalne i mało urozmaicone jedzenie. W Ísafjörður na przykład w restauracji azjatyckiej serwowane jest 8-10 tych samych potraw przez cały rok. I wszyscy cały rok jedzą to samo. Dlatego szwedzki stół tylko wyglądał apetycznie. Jednak mimo wszystko był to bardzo miły wieczór, przy którym trochę tęskniłem do pysznej polskiej kuchni serwowanej podczas nauczycielskich spotkań wigilijnych. Zwłaszcza że po godzinie wszystkie napoje i drinki zaczęły być płatne, natomiast jedzenie znikać ze stołu. Bynajmniej nie przenosząc się ponownie na nasze talerze. I nie, nie poszedł na tak zwaną darmową wyżerkę i narzeka, albowiem za tę kolację każdy z nas płaci co miesiąc składkę na pracowniczy fundusz przeznaczony właśnie na takie wydarzenia.

W mojej wiosce jak zawsze pięknie


Co poza tym? Celebruję mrok i cieszę się krótkim dniem, na który czekałem całe długie lato. W dniach 12-24 grudnia szykuję Wam niespodziankę zdjęciową w związku ze schodzeniem z gór trzynastu islandzkich mikołajów, którą to tradycję przybliżę, wykorzystując trzynaście islandzkich swetrów. W tym roku postanowiłem iść za ciosem i ozdobić dom świecącymi lampkami, jak robi to większość Islandczyków. Tylko wewnątrz i tylko kilka girland, ale wygląda to naprawdę rewelacyjnie. Do tego przytulność zapewniona na długie godziny. Zwłaszcza że jasno robi się dopiero po 10:00, wschód słońca za chwilę będzie o 12:00, a przed 15:00 wszystko ponownie chowa się w ciemności. Z minusów – zrezygnowałem na razie z siłowni i strzelania. Pierwsze za drogie, drugie już mnie jakoś nie kręci. Koncentruję się na nauce islandzkiego. Na prywatnych lekcjach oraz cotygodniowych pogadankach, które serwujemy sobie tutaj z ziomkami u nas w wiosce w ramach projektu „Gefum íslensku séns”. Za kilka tygodni minie pierwszy pełny rok, odkąd jestem na Islandii, a pod koniec stycznia – już dwa lata emigracji. W kolejnym wpisie na pewno pojawią się więc podsumowania.

---

Jeśli podoba Ci się treść tego bloga i chcesz mnie wesprzeć na emigracji, możesz to zrobić przez PayPal TUTAJ