niedziela, 7 września 2025

Wrześniowe przemyślenia

 

Przyszedł wrzesień. Kompletnie jak do tej pory nie przypomina września, lecz ubiegłoroczne lato. Tegoroczne było bardzo ciepłe. To nic, że wiało i to łagodziło temperatury. Kiedy odwiedzali mnie znajomi z Polski, było ponad dwadzieścia stopni, a ja im wcześniej naopowiadałem, jakie to ciepłe ciuchy trzeba ze sobą zabrać. Od maja Islandia nie przypomina tej, dla której tu przyjechałem. Nie tylko w sensie temperatur. Przez ostatnich kilka miesięcy praktycznie w ogóle nie było wiatrów, dwukrotnie czy trzykrotnie pojawił się na chwilę żółty alert, a i on w niektórych regionach wyspy. Rok temu o tej porze górskie szczyty (które na Fiordach Zachodnich są płaskie, co jest ciekawostką, o której chyba nie pisałem) były już pokryte śniegiem. Teraz cały czas w prognozie pogody pojawia się temperatura oscylująca między 6 a 10 stopni, co zapowiada jedno dobre – dłuższą jesień, która jest tu zjawiskowo piękna.

Bez względu na dość dziwny rozkład temperaturowy (zanotowano najcieplejszy maj i sierpień od wielu lat) najważniejsze dla mnie przychodzi bez względu na aurę – a jest to oczywiście mrok. Już zacząłem korzystać ze świec i świateł ledowych w domu, chociaż do wczesnego czasu położenia się spać niewiele korzystam z tego dobra. Słońce zachodzi koło 22:00, co przy słonecznym dniu daje wieczorem jeszcze sporo jasności. Robiłem ostatnio serię zdjęć nieba, dzień po dniu, kiedy wracałem z pracy. Ponoć wróciła już widoczność zorzy polarnej, jednak ja jakoś nie mam do niej szczęścia. Czasem budzę się rano, przeglądam sociale, a tam storiski z zieloną łuną nad moją wsią, której moje oczy nie widzą. Nawet jeśli wstaję w nocy zapalić. Bo noc, prawdziwa noc, już jest. Kilka godzin, lecz to już rzeczywista ciemność. Przede mną okres, który uwielbiam na Islandii. Co prawda niewiele jej wtedy oglądam, ale w mroku czuję się o wiele bardziej komfortowo niż podczas wiecznego dnia. Wiem, powtarzam się, ale czeka mnie trzecia zima na Fiordach Zachodnich i zastanawiam się, jak będzie w tym roku. Dwa lata temu było ostro, przed rokiem łagodnie. Lubię nieprzewidywalność pogodową Islandii, więc ekscytacja najbliższymi miesiącami jest naprawdę spora.


 

Tym bardziej że w drugiej połowie września będę miał okazję pracować jako przewodnik turystyczny na pełen etat. Pięć dni, grupa z Polski, południe wyspy. Niektórych miejsc nie widziałem. Muszę się dobrze przygotować i wypaść jak najlepiej, bo skoro tu mnie nie chcą (nie będę X razy wysyłał aplikacji i pojawiał się osobiście, by przypomnieć, że mam predyspozycje, by pokazywać turystom z wycieczkowców dzikie rejony Fiordów Zachodnich), może zechcą gdzie indziej. Jak na razie turystów z wycieczkowców to obsługuję przy kasie. Przegląd ludzi z całego świata. Najprzyjemniejsi są turyści z Europy, najbardziej otwarci ci z USA i Kanady. Jest grupa, która wszystko chce przeliczać co do korony, jest też taka, która wpada po konkretne rzeczy, a kupując pamiątki, nie liczy, nie przelicza, nie zwraca towaru, nie blokuje kolejki. Ale to już powoli koniec sezonu. Czasem współczuję tym ludziom, którzy przypływają w dni, kiedy są deszcz i mnóstwo chmur. Dla mnie to pogoda wymarzona, ale dla nich może to być duże rozczarowanie. Zwłaszcza że nic nie zobaczą w regionie, a ja widziałem prawie wszystko. Prawie, bo ze zdumieniem odkryłem, że w kilku miejscach jeszcze nie byłem, a do kilku nie da się dotrzeć ważącą 1,5 tony Hondą, nawet z napędem 4x4.

Wybraliśmy się za to z Marilyn na drogę 643 do Djúpavíku, z której wycofałem się w maju dwa lata temu, gdy podczas kwadransa zrobiła się prawdziwa zima, a ja miałem już opony letnie. Djúpavík to wieś, która wyludniła się, gdy w 1954 roku zamknięto tam przetwórnię śledzi. Jej pozostałości robią ogromne wrażenie i dają potężne pole do popisu dla wyobraźni. Byłem tam już drugi raz, ale i tak przeszywał mnie dreszcz. Bo to z jednej strony malowniczo położona miejscowość, z drugiej jednak – w jakiś sposób mroczne miejsce. Tym razem Islandia zafundowała mi słońce pomieszane z lekkimi chmurami, więc mogłem obejrzeć wszystko, a także udać się do Norðurfjörður, które zasadniczo nie jest żadnym ciekawym celem, lecz najważniejsza jest droga tam. Bajeczne widoki, wybrzeże z pięknym drewnem dryftowym po drodze (wziąłem trochę do dekoracji domu), ale przede wszystkim niesamowite połączenie szutru z górami i otwartym oceanem. Wschodnia część Fiordów Zachodnich należy chyba do najpiękniejszych. W każdym razie dla mnie były to piękne dwie doby. Tamtejszy hotel zaoferował mi domek letniskowy tylko dla mnie. Oddychałem głęboko, chłonąłem pejzaż i po dłuższym okresie niepewności, czy to rzeczywiście tak ma wyglądać moje życie, doszedłem do wniosku, że owszem, to jest to. Wcale nie chciałem wracać, a pobyt tam uświadomił mi, że wybrałem konsekwentnie i świadomie. Tylko że na takie chwile potrzeba tu mnóstwo codziennych wyrzeczeń.

Najpiękniejszy odcinek drogi do Norðurfjörður

 

Wspomniana w poprzednim poście sytuacja z kupnem domu komplikuje się. Instytucja oferująca dotacje do wkładu własnego do kredytu oferuje je tylko dla nabywców nowych mieszkań lub domów i rzadko robi – jednak robi – wyjątki dla kogoś, kto chce kupić nieruchomość w rejonie, w którym nic nowego do mieszkania się nie buduje. Jak na przykład tutaj. Byłoby trochę kombinacji, żeby zdobyć tę dotację, jednak mój landlord dał mi do zrozumienia, że skoro zasady HMS są takie, a nie inne, nie mam co kombinować. Chciałem spróbować i może by się udało, ale ta droga odpada. Tak to jest, że Islandczycy z jednej strony beztroscy i niemyślący o przyszłości czasami wykazują się ogromnym formalizmem (nie naginaj ustalonych zasad) i zachowawczością, która łączy się w tym przypadku z pragmatyzmem. W chwili obecnej nie mam zatem zielonego pojęcia, czy odnowiony pięknie od zewnątrz dom kiedykolwiek będzie mój. Mogę go wynajmować do sierpnia 2027 roku. Potem albo kupno, albo wyprowadzka. Byłem w banku, by sprawdzić moje możliwości. W przeciwieństwie do Polski islandzki bank osobie w takim wieku jak ja bez problemu da kredyt hipoteczny na trzydzieści lat. Spłata rat nie byłaby żadnym problemem (oczywiście z pełną świadomością, że mogę nie dożyć tego, że dom będzie naprawdę spłacony i mój). Tak jak w Polsce muszę oczywiście mieć wkład własny. Kiedy kupowałem polskie mieszkanie w 2010 roku, nie było takich wymogów. Teraz są i tam i tutaj. By zrealizować plan mieszkania na swoim, muszę zdobyć kwotę około siedmiu milionów koron, wtedy bank udzieli mi kredytu. Sumiennie odkładam, kilka osób także wsparło mnie przez PayPal TUTAJ (większość jedynie wyśmiewając, jak można zbierać na taki cel, gdy jest się zdrowym i zdolnym do pracy, a cel sam w sobie jest w ich mniemaniu fanaberią), jednakże w chwili obecnej odłożone jest około 150 tysięcy koron. To praktycznie nic, a czasu jest niewiele. Nie znajdę tu pracy, w której dorobię sobie na przykład milion koron, żeby to odłożyć. Praca w usługach takich jak markety nie jest dobrze płatna. Zresztą w wielu zawodach nie jest dobrze płatna i jak zawsze przypominam, że w Islandii można się dorobić głównie w turystyce, pracując na morzu, w przetwórni ryb albo dobrze prosperującej gastronomii. W pozostałych przypadkach żyje się po prostu skromnie lub biednie. Dlatego w poprzednim poście napisałem, że stoję w miejscu. Bo celem mojego życia na Islandii nie jest skanowanie produktów i small talki z klientami. Chciałbym pracować w branży turystycznej i ostatnio pomyślałem, że gotów byłbym dla niej zmienić miejsce zamieszkania. Ale jestem tu przecież dla Fiordów Zachodnich. To wymagało, wymaga i będzie wymagało wyrzeczeń.


 

Myślę też, że przechodzę przez etap kryzysu emigracji, który dotyka każdego obcokrajowca na różnym etapie bycia w nie swoim kraju i z różną intensywnością albo objawami. Stoję trochę na rozdrożu. Jeśli nie wyjdzie z domem, to co? Przeprowadzka w inne miejsce, skoro w tym mi tak dobrze? Znowu dwie walizki i niepewność jutra? Ułożyło mi się bardzo dobrze, ale zaczynam zdawać sobie sprawę z tego, że moja emigracja solo wcale nie będzie przebiegać wedle wyznaczonego planu, zaś natura – jakkolwiek piękna – nie pomoże mi w kwestiach praktycznych. Jest mi też tym bardziej trudno, albowiem mam taką, a nie inną osobowość, ze wszystkim muszę mierzyć się sam i wielokrotnie nie jestem w stanie zauważyć pułapek, w jakie wpadam, bo ktoś drugi nie jest w stanie mi tego uświadomić. Tym bardziej że przez cały czas w mniejszym lub większym natężeniu borykam się z bezsennością. Na rynku europejskim pojawił się lek nasenny nowej generacji, który nie uzależnia. Niestety, jest obecnie dostępny tylko w Niemczech i we Francji, a nie mam tam nikogo, komu lekarz by to przepisał i kto przewiózłby mi to samolotem. A ten lek mógłby być dla mnie wybawieniem. Moja islandzka lekarka od razu dała mi do zrozumienia, że tutaj nie będzie go można dostać, choć mocno uzależniający zolpidem jest przepisywany lekką ręką. Dlatego jest tym bardziej ciężko, bo sen to podstawowa potrzeba człowieka, a dopiero w XXI wieku dwa europejskie kraje pozwalają na znalezienie rozwiązania na chroniczną bezsenność czymś, co nie powoduje uzależnienia i spustoszeń organizmu z tym związanych.

Czy tu szansa na koniec koszmaru nieprzespanych nocy?

 

Gdy zaczynał się wrzesień, z pewnym sentymentem wspominałem to, co robiłem zawodowo wtedy przez dziewiętnaście lat w Polsce. Ale wiem, że to zamknięta przeszłość. Ona wraca – nie mam na myśli szkoły – i gdzieś tam buzuje z tyłu głowy, stąd czasem niepokój. I pojawiające się po raz pierwszy myśli o tym, czy na pewno dobrze zrobiłem, stawiając wszystko na jedną kartę i przybywając do miejsca, w którym tylko natura mnie chce? Zwłaszcza że to już ponad dwa lata, a ja z niczym poza naturą nie czuję się zintegrowany. Dlatego w mroku mi łatwiej. W mroku mniej widzę siebie naprawdę. Mam mniej wahań, wątpliwości. W mroku chowam samego siebie i jest łatwiej. Choć doskonale wiem, że to nie jest i nie będzie łatwa emigracja.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz