Dzisiejszy wpis uzupełniać będą zdjęcia z plaży w Holcie. Jest to miejsce, do którego stosunkowo łatwo i szybko mi dotrzeć o każdej porze roku i tam właśnie najskuteczniej ładuję życiowe akumulatory, gdy dopada mnie zmęczenie albo fatalny nastrój. A co w tym miesiącu? Marzec to czas, w którym wiele się dzieje, ale przede wszystkim okres dwóch radosnych oczekiwań – na ponowny przyjazd mojej przyjaciółki Asi pod koniec miesiąca, dzięki czemu wreszcie będę miał możliwość na co dzień pogadać z kimś, kto mnie rozumie i nadaje na podobnych falach, a także na wymarzony urlop. Wreszcie, od sierpnia 2023 roku będę miał dwa tygodnie urlopu, a co więcej – środki, by sensownie go zagospodarować. Przykro mi, że ujmę trochę z puli zbierania na wkład własny do kredytu mieszkaniowego, lecz dwutygodniowy odpoczynek po prostu mi się należy po tym, jakie piekło przeżyłem, rezygnując z pierwszej pracy, będąc po raz pierwszy w życiu zawodowym na bezrobociu przez dwa tygodnie (o pieniądze zasiłkowe za ten czas trzeba było po prostu walczyć z systemem, choć mi się należały, ale śmiałem sam zrezygnować, nie zwolniono mnie) i ogólnie doświadczając trudów emigracji w pojedynkę, które na dłuższą metę bez możliwości zresetowania się, są po prostu mocno męczące.
Marzec to również czas doświadczenia granicznego oraz dwóch nowych aktywności, których jestem bardzo ciekaw. Przede wszystkim mogłoby nie być tych słów, tego bloga dalej i mnie samego, gdybym w jednej sekundzie nie zachował na drodze zimnej krwi. Jechałem do pracy w warunkach atmosferycznych, które były całkiem znośne, lecz w warunkach drogowych, jakich do tej pory nie doświadczyłem, myśląc, że jeździłem w najgorszych – w białej ścianie przy intensywnym śniegu i wietrze. Na drodze było wówczas wszystko: lód, woda, śnieg, totalna breja przy kilku stopniach na plusie. Wyjeżdżając ze swojej wioski, od razu poczułem, że trzeba dostosować prędkość, bo Marilyn tańczyła jak baletnica. Jadąc powoli, minąłem jedno auto, którego kierowca też mocno się koncentrował, żebyśmy się nie zderzyli fragmentami karoserii. Mijając drugie, popełniłem błąd – za mocno wcisnąłem hamulec. Nie wiem teraz, dlaczego to zrobiłem, jechaliśmy powoli i spokojnie byśmy się zmieścili. Zrobiłem to jednak. Traf chciał, że miało to miejsce akurat na zakręcie, przy którym z prawej strony jest urwisko. Moja Honda wpadła w potężny poślizg 180 stopni już po minięciu drugiego samochodu i kierowała się czołowo w przepaść. To była dosłownie jedna sekunda i działanie atawistyczne, na wdechu, bez paniki. Wyprowadzałem Marilyn z kilku poślizgów spowodowanych różnymi czynnikami, ale żaden z nich nie groziłby mi śmiercią, gdybym nie zapanował nad autem. Tutaj było inaczej. Bez doświadczenia w tego typu akcjach na drodze, niechybnie poleciałbym do fiordu i jeśli nie zginął, był do końca życia warzywem błagającym służbę zdrowia o zakończenie cierpień. A jednak przetrwałem. Zadecydowała sekunda, zdecydowanie i doświadczenie za kierownicą w trudnych warunkach. Długo dochodziłem do siebie. Nadal dochodzę. Kierowca z samochodu, który mnie mijał, oczywiście odezwał się za chwilę na Messengerze z pytaniem, czy wszystko OK (tu przecież wszyscy wszystkich znają). Napisał, że to wyglądało przerażająco. Nie wiem, jak wyglądało, wiem jedno – na islandzkiej prowincji żyje się na krawędzi i w każdej chwili można życie stracić. I tak już będzie, bo taki rodzaj życia i miejsca do niego wybrałem. Wywalczyłem więc nowe życie. To do czegoś zobowiązuje. Muszę jeszcze ochłonąć, a potem zadać sobie pytanie o to, co w zamian powinienem dla siebie zrobić dobrego. Bo żyję, a mogłoby mnie nie być w jednej sekundzie.
Myślę przy okazji o tym, że zagrożenie życia może pojawić się także wówczas, gdy na przykład spotka mnie zawał czy udar w środku zimy. Drogi są niełatwe do przejechania albo zamknięte. Najbliższy transport – jeśli już zdołam wystukać 112 – przybędzie najwcześniej za pół godziny, o ile przybędzie. Wiem, muszę liczyć się z ewentualnością, że coś takiego może się zdarzyć i mam pełną świadomość, gdzie mieszkam. Z jakimi możliwościami, a raczej niemożliwościami służby zdrowia. To mój wybór i wiem, jakie niesie konsekwencje. Natomiast niedawno ktoś podesłał mi link do filmiku, w którym lokalna polska instagramerka jako ciekawostkę z uśmiechem opowiada sytuację, w której tutejszy szpital nie chciał się zająć jej dzieckiem ze złamaniem. Naprawdę nie wiem, jak skomentować to, że ktoś robi sobie żarty z sytuacji granicznej swojego dziecka i informuje, uśmiechając się, że tutaj najlepiej zachorować nagle przed godziną 15, bo potem szpital jest zamykany.
Kondycja islandzkiej służby zdrowia na Fiordach Zachodnich jest tragiczna. W moim odczuciu to nie jest powód do żartów, zwłaszcza gdy dotyczy najbliższej osoby. Znam historie ludzi, którzy zwijając się z bólu, czekali przy zamkniętych drzwiach szpitala, bo tak zwana opieka całodobowa tutaj to czysta fikcja i prawdziwa indolencja. Nie mamy w Ísafjörður zasadniczo żadnego lekarza specjalisty na miejscu. Kiedy rok temu miałem poważny problem z okiem, dzwoniłem do centrum okulistycznego w stolicy z pytaniem o przyjęcie mnie. Zaproponowano mi termin na listopad. Problem polegał na tym, że oko było w złym stanie w marcu. A to już Reykjavik, nie jakieś Fiordy Zachodnie. Mogę zapomnieć o jakiejkolwiek konsultacji psychiatrycznej tutaj w związku z moją przewlekłą bezsennością. Mogę się cieszyć, bo wywalczyłem (to samo nie przyszło) możliwość otrzymania stałej lekarki pierwszego kontaktu, a nie odwiedziny u lekarzy z Danii, którzy przylatują tutaj na pół roku, zapominają cię minutę po wizycie, a objawy sprawdzają w Google. To naprawdę nie jest śmieszne, nie jest żadną islandzką ciekawostką. Ponieważ wiem, co wybrałem i gdzie żyję, przyjmuję wszelkie ryzyko związane z taką „kondycją” służby zdrowia. Ale kompletnie nie pojmuję, jak można historię swojego dziecka, któremu nie chcą udzielić pomocy, przedstawiać jako lokalną ciekawostkę.
Jednak miało być jeszcze o dwóch całkiem nowych aktywnościach, bo znowu mi zarzucą, że wcale tak nie jest, jak piszę albo że jakim prawem odczarowuję cukierkowy obraz Islandii, na którym dla ludzi z zewnątrz wszystko jest takie cudowne, a z pewnością służba zdrowia. Może nie mamy na dalekiej prowincji właściwej opieki medycznej, ale mamy za to festiwal literacki! Tak, tu docierają również pisarze oraz ludzie związani z literaturą. Nad całością przedsięwzięcia czuwa wenezuelska pisarka Helen Cova, której bardzo zazdroszczę płynnego posługiwania się językiem islandzkim. Jeśli chcecie śledzić szczegóły wydarzenia, możecie to zrobić, dołączając na Fb TUTAJ. Jednym z wydarzeń będzie spotkanie u mnie w domu, podczas którego przeczytam po polsku fragment jednej ze swoich powieści i opowiem zebranym – zapewne po angielsku, bo po islandzku bym dukał – jak to jest być recenzentem w Polsce. A dokładnie być nim od osiemnastu lat i przyglądać się polskiemu rynkowi książki. Myślę, że to będzie ciekawe zwłaszcza dla islandzkich pisarzy, którym w tym kraju się płaci za pisanie uznawane po prostu za pracę. Nie mówiąc już o tym, że są to twórcy z państwa, które poświęca recenzjom literackim dużo więcej miejsca na przykład na łamach prasy niż duży trzydziestoośmiomilionowy kraj, w którym wciąż utyskuje się na poziom czytelnictwa. Dla mnie zaś ciekawe będzie uczestniczenie w planie filmowym ekranizacji „Hildur”, bestsellerowej powieści Satu Rämö, którą miałem okazję recenzować TUTAJ. Oczywiście zaproszono mnie do udziału w zdjęciach jako statystę, nie jako aktora. Moim zadaniem będzie stać przed domem, do którego wchodzi główny bohater, palić papierosa i powiedzieć mu „dzień dobry”. Odpowiedzialne, prawda? Najbardziej jestem ciekaw tego, jak wygląda praca na planie filmowym, więc z pewnością będzie to intrygujący dla mnie dzień i bardzo dobry – nie tylko dlatego, że dorobię sobie do skromnego budżetu emigranta.
Tymczasem marzec to już pełen powrót słońca i dzień, który trwa bardzo długo. Koniec z sezonem na świeczki, pozostają lampki LED włączane zaledwie na kilka godzin w nocy. Islandia zaczyna tonąć w świetle, co cieszy większość ludzi, ale nie mnie. Najpiękniejszy dla mnie okres do życia na wyspie, czyli czas od listopada do lutego, właśnie się zakończył. Wiadomo, że powrót światła to również powrót lata, a tym samym otwarcia wszystkich dróg, po których można sobie bezproblemowo jeździć bez poczucia, że w jednej chwili życie może się zakończyć z powodu mocniejszego wciśnięcia hamulca. Wybrałem urlop w czasie trwania dnia polarnego, by jak najwięcej zobaczyć na wyspie. Chcę przede wszystkim odwiedzić wszystkie ciekawe zakątki Fiordów Wschodnich, gdzie mnie jeszcze nie było podczas żadnych z czterech podróży turystycznych, gdy jeszcze tu wracałem i nie śmiałem myśleć o zamieszkaniu na stałe. Zatem słońce wraz z jasnością to nadzieja na ciekawą odmianę i podróżowanie, niemniej jednak nic mnie tak nie koi jak Islandia spowita wiecznym mrokiem. A jak dodać do tego jeszcze gęstą mgłę, której w tym roku było bardzo mało, to już jest dla mnie idealnie. Tymczasem idzie czas światła, zima była bardzo łagodna i zastanawiam się, czy do kwietnia jeszcze pokaże, na co ją stać. Tymczasem mnie stać na urlop i wreszcie będę go miał. Nigdy nie sądziłem, że tak oczywista rzecz będzie tak cieszyć. A jednak. Do napisania w kwietniu.