środa, 12 marca 2025

Marcowo, dynamicznie

 

Dzisiejszy wpis uzupełniać będą zdjęcia z plaży w Holcie. Jest to miejsce, do którego stosunkowo łatwo i szybko mi dotrzeć o każdej porze roku i tam właśnie najskuteczniej ładuję życiowe akumulatory, gdy dopada mnie zmęczenie albo fatalny nastrój. A co w tym miesiącu? Marzec to czas, w którym wiele się dzieje, ale przede wszystkim okres dwóch radosnych oczekiwań – na ponowny przyjazd mojej przyjaciółki Asi pod koniec miesiąca, dzięki czemu wreszcie będę miał możliwość na co dzień pogadać z kimś, kto mnie rozumie i nadaje na podobnych falach, a także na wymarzony urlop. Wreszcie, od sierpnia 2023 roku będę miał dwa tygodnie urlopu, a co więcej – środki, by sensownie go zagospodarować. Przykro mi, że ujmę trochę z puli zbierania na wkład własny do kredytu mieszkaniowego, lecz dwutygodniowy odpoczynek po prostu mi się należy po tym, jakie piekło przeżyłem, rezygnując z pierwszej pracy, będąc po raz pierwszy w życiu zawodowym na bezrobociu przez dwa tygodnie (o pieniądze zasiłkowe za ten czas trzeba było po prostu walczyć z systemem, choć mi się należały, ale śmiałem sam zrezygnować, nie zwolniono mnie) i ogólnie doświadczając trudów emigracji w pojedynkę, które na dłuższą metę bez możliwości zresetowania się, są po prostu mocno męczące.


 

Marzec to również czas doświadczenia granicznego oraz dwóch nowych aktywności, których jestem bardzo ciekaw. Przede wszystkim mogłoby nie być tych słów, tego bloga dalej i mnie samego, gdybym w jednej sekundzie nie zachował na drodze zimnej krwi. Jechałem do pracy w warunkach atmosferycznych, które były całkiem znośne, lecz w warunkach drogowych, jakich do tej pory nie doświadczyłem, myśląc, że jeździłem w najgorszych – w białej ścianie przy intensywnym śniegu i wietrze. Na drodze było wówczas wszystko: lód, woda, śnieg, totalna breja przy kilku stopniach na plusie. Wyjeżdżając ze swojej wioski, od razu poczułem, że trzeba dostosować prędkość, bo Marilyn tańczyła jak baletnica. Jadąc powoli, minąłem jedno auto, którego kierowca też mocno się koncentrował, żebyśmy się nie zderzyli fragmentami karoserii. Mijając drugie, popełniłem błąd – za mocno wcisnąłem hamulec. Nie wiem teraz, dlaczego to zrobiłem, jechaliśmy powoli i spokojnie byśmy się zmieścili. Zrobiłem to jednak. Traf chciał, że miało to miejsce akurat na zakręcie, przy którym z prawej strony jest urwisko. Moja Honda wpadła w potężny poślizg 180 stopni już po minięciu drugiego samochodu i kierowała się czołowo w przepaść. To była dosłownie jedna sekunda i działanie atawistyczne, na wdechu, bez paniki. Wyprowadzałem Marilyn z kilku poślizgów spowodowanych różnymi czynnikami, ale żaden z nich nie groziłby mi śmiercią, gdybym nie zapanował nad autem. Tutaj było inaczej. Bez doświadczenia w tego typu akcjach na drodze, niechybnie poleciałbym do fiordu i jeśli nie zginął, był do końca życia warzywem błagającym służbę zdrowia o zakończenie cierpień. A jednak przetrwałem. Zadecydowała sekunda, zdecydowanie i doświadczenie za kierownicą w trudnych warunkach. Długo dochodziłem do siebie. Nadal dochodzę. Kierowca z samochodu, który mnie mijał, oczywiście odezwał się za chwilę na Messengerze z pytaniem, czy wszystko OK (tu przecież wszyscy wszystkich znają). Napisał, że to wyglądało przerażająco. Nie wiem, jak wyglądało, wiem jedno – na islandzkiej prowincji żyje się na krawędzi i w każdej chwili można życie stracić. I tak już będzie, bo taki rodzaj życia i miejsca do niego wybrałem. Wywalczyłem więc nowe życie. To do czegoś zobowiązuje. Muszę jeszcze ochłonąć, a potem zadać sobie pytanie o to, co w zamian powinienem dla siebie zrobić dobrego. Bo żyję, a mogłoby mnie nie być w jednej sekundzie.

Myślę przy okazji o tym, że zagrożenie życia może pojawić się także wówczas, gdy na przykład spotka mnie zawał czy udar w środku zimy. Drogi są niełatwe do przejechania albo zamknięte. Najbliższy transport – jeśli już zdołam wystukać 112 – przybędzie najwcześniej za pół godziny, o ile przybędzie. Wiem, muszę liczyć się z ewentualnością, że coś takiego może się zdarzyć i mam pełną świadomość, gdzie mieszkam. Z jakimi możliwościami, a raczej niemożliwościami służby zdrowia. To mój wybór i wiem, jakie niesie konsekwencje. Natomiast niedawno ktoś podesłał mi link do filmiku, w którym lokalna polska instagramerka jako ciekawostkę z uśmiechem opowiada sytuację, w której tutejszy szpital nie chciał się zająć jej dzieckiem ze złamaniem. Naprawdę nie wiem, jak skomentować to, że ktoś robi sobie żarty z sytuacji granicznej swojego dziecka i informuje, uśmiechając się, że tutaj najlepiej zachorować nagle przed godziną 15, bo potem szpital jest zamykany.


 

Kondycja islandzkiej służby zdrowia na Fiordach Zachodnich jest tragiczna. W moim odczuciu to nie jest powód do żartów, zwłaszcza gdy dotyczy najbliższej osoby. Znam historie ludzi, którzy zwijając się z bólu, czekali przy zamkniętych drzwiach szpitala, bo tak zwana opieka całodobowa tutaj to czysta fikcja i prawdziwa indolencja. Nie mamy w Ísafjörður zasadniczo żadnego lekarza specjalisty na miejscu. Kiedy rok temu miałem poważny problem z okiem, dzwoniłem do centrum okulistycznego w stolicy z pytaniem o przyjęcie mnie. Zaproponowano mi termin na listopad. Problem polegał na tym, że oko było w złym stanie w marcu. A to już Reykjavik, nie jakieś Fiordy Zachodnie. Mogę zapomnieć o jakiejkolwiek konsultacji psychiatrycznej tutaj w związku z moją przewlekłą bezsennością. Mogę się cieszyć, bo wywalczyłem (to samo nie przyszło) możliwość otrzymania stałej lekarki pierwszego kontaktu, a nie odwiedziny u lekarzy z Danii, którzy przylatują tutaj na pół roku, zapominają cię minutę po wizycie, a objawy sprawdzają w Google. To naprawdę nie jest śmieszne, nie jest żadną islandzką ciekawostką. Ponieważ wiem, co wybrałem i gdzie żyję, przyjmuję wszelkie ryzyko związane z taką „kondycją” służby zdrowia. Ale kompletnie nie pojmuję, jak można historię swojego dziecka, któremu nie chcą udzielić pomocy, przedstawiać jako lokalną ciekawostkę.

Jednak miało być jeszcze o dwóch całkiem nowych aktywnościach, bo znowu mi zarzucą, że wcale tak nie jest, jak piszę albo że jakim prawem odczarowuję cukierkowy obraz Islandii, na którym dla ludzi z zewnątrz wszystko jest takie cudowne, a z pewnością służba zdrowia. Może nie mamy na dalekiej prowincji właściwej opieki medycznej, ale mamy za to festiwal literacki! Tak, tu docierają również pisarze oraz ludzie związani z literaturą. Nad całością przedsięwzięcia czuwa wenezuelska pisarka Helen Cova, której bardzo zazdroszczę płynnego posługiwania się językiem islandzkim. Jeśli chcecie śledzić szczegóły wydarzenia, możecie to zrobić, dołączając na Fb TUTAJ. Jednym z wydarzeń będzie spotkanie u mnie w domu, podczas którego przeczytam po polsku fragment jednej ze swoich powieści i opowiem zebranym – zapewne po angielsku, bo po islandzku bym dukał – jak to jest być recenzentem w Polsce. A dokładnie być nim od osiemnastu lat i przyglądać się polskiemu rynkowi książki. Myślę, że to będzie ciekawe zwłaszcza dla islandzkich pisarzy, którym w tym kraju się płaci za pisanie uznawane po prostu za pracę. Nie mówiąc już o tym, że są to twórcy z państwa, które poświęca recenzjom literackim dużo więcej miejsca na przykład na łamach prasy niż duży trzydziestoośmiomilionowy kraj, w którym wciąż utyskuje się na poziom czytelnictwa. Dla mnie zaś ciekawe będzie uczestniczenie w planie filmowym ekranizacji „Hildur”, bestsellerowej powieści Satu Rämö, którą miałem okazję recenzować TUTAJ. Oczywiście zaproszono mnie do udziału w zdjęciach jako statystę, nie jako aktora. Moim zadaniem będzie stać przed domem, do którego wchodzi główny bohater, palić papierosa i powiedzieć mu „dzień dobry”. Odpowiedzialne, prawda? Najbardziej jestem ciekaw tego, jak wygląda praca na planie filmowym, więc z pewnością będzie to intrygujący dla mnie dzień i bardzo dobry – nie tylko dlatego, że dorobię sobie do skromnego budżetu emigranta.


 

Tymczasem marzec to już pełen powrót słońca i dzień, który trwa bardzo długo. Koniec z sezonem na świeczki, pozostają lampki LED włączane zaledwie na kilka godzin w nocy. Islandia zaczyna tonąć w świetle, co cieszy większość ludzi, ale nie mnie. Najpiękniejszy dla mnie okres do życia na wyspie, czyli czas od listopada do lutego, właśnie się zakończył. Wiadomo, że powrót światła to również powrót lata, a tym samym otwarcia wszystkich dróg, po których można sobie bezproblemowo jeździć bez poczucia, że w jednej chwili życie może się zakończyć z powodu mocniejszego wciśnięcia hamulca. Wybrałem urlop w czasie trwania dnia polarnego, by jak najwięcej zobaczyć na wyspie. Chcę przede wszystkim odwiedzić wszystkie ciekawe zakątki Fiordów Wschodnich, gdzie mnie jeszcze nie było podczas żadnych z czterech podróży turystycznych, gdy jeszcze tu wracałem i nie śmiałem myśleć o zamieszkaniu na stałe. Zatem słońce wraz z jasnością to nadzieja na ciekawą odmianę i podróżowanie, niemniej jednak nic mnie tak nie koi jak Islandia spowita wiecznym mrokiem. A jak dodać do tego jeszcze gęstą mgłę, której w tym roku było bardzo mało, to już jest dla mnie idealnie. Tymczasem idzie czas światła, zima była bardzo łagodna i zastanawiam się, czy do kwietnia jeszcze pokaże, na co ją stać. Tymczasem mnie stać na urlop i wreszcie będę go miał. Nigdy nie sądziłem, że tak oczywista rzecz będzie tak cieszyć. A jednak. Do napisania w kwietniu.


środa, 19 lutego 2025

Być sobą

 

Back to black, czyli kolor włosów z młodości

Mój lutowy wpis nie będzie kolejnym prozaicznym sprawozdaniem z emigranckiego życia ani następnym raportem pogodowym, choć byłoby o czym pisać, bo Islandię nawiedziło w ciągu sześciu tygodni kilka silnych sztormów, jakiś czas temu czerwony alert pogodowy z powodu huraganowych wiatrów obowiązywał na prawie całej wyspie, a od jakiegoś czasu zima zniknęła. To znaczy jest zimno, lecz śniegu coraz mniej. To niewyobrażalne, żeby w lutym jeździć tutaj przez ponad tydzień po asfalcie. A jednak tak się dzieje. I nie o tym ten post. Także nie o tym, że postanowiłem wrócić do naturalnego koloru włosów z czasów, kiedy jeszcze nie byłem siwy, choć ta zmiana sprawia mi dużą przyjemność, bo przypomina młodość, a wraz z nią ciepło wspominaną niefrasobliwość.

Na prywatnym profilu facebookowym podzieliłem się wątpliwościami dotyczącymi tego, czy ja dobrze rozumiem islandzkie bycie sobą. Bo to, co najbardziej sobie cenię w tym kraju po dwóch latach pobytu, to właśnie przestrzeń do bycia sobą, gdyż nikt nie ingeruje w czyjeś życie ani nie sugeruje komuś, co ma z nim robić. Kiedy przyleciałem na wyspę i dzieliłem się publicznie spostrzeżeniami, byłem atakowany, że aby wypowiadać się na temat islandzkiej codzienności, trzeba tu dłużej pomieszkać. OK, mieszkam dwa lata. Wiem, że to wciąż krótko, ale wiem również, że większość tamtych spostrzeżeń to opinie, których nie zmieniłem. Nie wiem zatem, komu zależy na kamuflowaniu rzeczywistości – Islandczykom czy islandzkiej Polonii.

 

Po pierwsze - natura


Wciąż zaznaczam, że moja emigracja to emigracja „z fanaberii”. Nie wyjechałem za granicę, ponieważ źle mi się żyło w ojczyźnie (nie miałem pracy, miałem inne problemy, cokolwiek), ale tylko z powodu fascynacji naturą. Spoglądanie więc krytyczne i dzielenie się krytycznymi uwagami na temat państwa oraz społeczeństwa, które samo w sobie nie były celami mojej emigracji, jest w moim przypadku bezpośrednie, bo natura mnie na Islandii nie skrzywdziła i nie zawiodła, zaś kraj czy ludzie – owszem. Dlaczego mam nie pisać o tym, że Islandia jako państwo nie jest rajem na ziemi, choć jest nim jako wyspa? Zmierzam do tego, że jestem sobą, gdy jestem bezpośredni. Nie umiem w hipokryzję i zazwyczaj wszystko mówię wprost. Staram się oczywiście nikogo tym nie krzywdzić, ale mogę czasem urazić. Problemem poruszonym we wspomnianym poście na Fb była kwestia asertywności.

Zawsze jasno i czytelnie informowałem o swoich potrzebach, oczekiwaniach, prośbach i pragnieniach. Zawsze starałem się zrozumieć inny punkt widzenia odbiorcy i to, że inny człowiek odbiera mnie nie w taki sposób, w jaki próbuję mu siebie pokazać. Asertywność uratowała mi życie wielokrotnie, a przede wszystkim pomogła zawsze poradzić sobie z tym życiem, nawet w najtrudniejszej sytuacji. A najtrudniej jest w pojedynkę. Zwłaszcza zmieniać kraj zamieszkania, bo się zakochało w krajobrazie. I moje wątpliwości dotyczyły tego, czy bycie asertywnym nie jest już wpisane w kod islandzkiego bycia sobą. Bo asertywność jest tu odbierana bardzo często jako konfrontacyjność. A w związku z nią pojawiają się wszelkiego rodzaju odsuwania, separacje. Nie przyjechałem tu zaprzyjaźniać się z ludźmi, jednak – jak zauważyli moi znajomi w komentarzach – to, co ja uznaję za stanowcze, lecz jednocześnie kulturalne i zasadne, przez innych może być odbierane inaczej. W związku z tym ludzie odsuwają się tu ode mnie dlatego, że za często mówię o pewnych sprawach wprost. Tylko jedna osoba – dopiero zagadnięta przeze mnie – napisała mi SMS, że nie zgadza się z moimi poglądami, więc zablokowała mnie na Fejsie.

Przez dwa lata poczyniłem kilkadziesiąt obserwacji dotyczących mentalności Islandczyków, ale dużo więcej ciekawszych dotyczy Polaków żyjących na Islandii. To jednak nie post o tym, bo znowu mi ktoś zarzuci, że za krótko mieszkam, by wypowiadać takie opinie, jakie pojawiają się w mojej głowie. Zasadniczo nie staż bycia w danym miejscu, lecz umiejętność wykorzystywania tej głowy – rozglądania się, analizowania, łączenia kropek, uczenia się przez doświadczenia – dają prawo do opowieści o jakimś świecie wprost z całkowicie oczywiście subiektywnego punktu widzenia, natomiast mnie boli, że szeroko rozumiane „wprost” to tutaj prosta droga do ostracyzmu.

 

Po drugie i ostatnie - natura. Dla niej tu jestem.


Nie potrzebuję bliskości ludzi, ale nie chcę być też dla nich powietrzem. Nie interesuje mnie, co mówią o mnie za moimi plecami, ale interesuje, w jakim stopniu traktują mnie podmiotowo. A wspomniałem na Fb, że sporo ludzi odsuwa się ode mnie właśnie na Islandii, a sporo trzyma bardzo silny dystans i poza niego nie wychodzi. Dlaczego? Nie dlatego że Islandczycy są zimni i przyzwyczajeni do dystansu. Bzdura. Widuję niejednokrotnie jak znający się od zawsze znajomi ściskają się tutaj i cieszą ze spotkań bardziej ekstrawertycznie niż niejeden Grek czy Włoch. Dystans tworzy się także przez to, że ja czasem uznaję coś za normalne, a oni – za niezręczność, niestosowność, niewłaściwość, ingerencję. Dystans tworzy oczywiście moja wciąż słaba znajomość języka islandzkiego, ale nie sądzę, że w tym leży zasadniczy problem.

OK, ale czy na przykład konfrontacyjnością jest to, że oczekuję jakichś informacji zwrotnych od policji, której zgłosiłem publiczne szkalowanie, i ich nie otrzymuję? Czy mam milczeć, gdy mija kolejny dzień braku odpowiedzi na jakieś istotne dla mnie, zadane mailowo pytanie do jakieś instytucji? Mam nie mówić o tym, że pojawiają się w moim życiu trudności, które stwarza funkcjonujący tu świat, a nie ja, który rzekomo odróżniam się od tego świata? Co to znaczy być sobą na Islandii? Unikać trudnych tematów, problemy zamiatać pod dywan, nie mówić komuś czegoś wprost, lecz tylko za jego plecami, a po wejściu w jakąś prostą relację wymagającą choćby powiedzenia „cześć” na ulicy traktować drugą osobę jak powietrze, bo wielu tak robi?

Jest mi coraz lżej i łatwiej z tutejszym klimatem i wszystkim, co oferuje natura. Jest coraz trudniej z ludźmi. Nie chodzi mi o to, że szukam atencji albo jakichś przyjaźni tutaj. Boli to, że często bywa się traktowanym jak powietrze w momencie, w którym powie się prawdę bezpośrednio w twarz albo zasygnalizuje, że coś jest nie tak, choć druga osoba za wszelką cenę stara się zamknąć oczy i nie widzieć, że dzieje się coś niedobrego. Naprawdę bardzo cenię luz islandzkiego życia, w którym obok innych ludzi możesz robić dosłownie co chcesz, jeśli to nikogo nie krzywdzi. Jednak martwi mnie fakt, jak bardzo można stać się niewidzialnym, w zależności od tego, im więcej powie się rzeczy, które są tu „niestosowne” (np. przypominanie komuś, że nie pomógł mi rozwiązać problemu, choć go o to prosiłem i jest do tego zobowiązany).

Dziwnie żyć w kraju i społeczeństwie, którego wciąż się nie rozumie. Bo przecież nie o dostosowanie się absolutnie do wszystkiego tutaj chodzi, prawda? Przecież Islandia to kraj, w którym możesz być w pełni sobą. Uważaj tylko na to, żebyś przypadkiem nie został sobą całkiem sam, bo nie pasujesz do miejsca, wspólnoty, zwyczajów, poglądów czy wypracowanej w wielu sytuacjach hipokryzji połączonej z pamięcią złotej rybki. Najcudowniejsza wyspa świata. Najtrudniejszy do zrozumienia kraj. Chciałbym się cieszyć w pełni jednym i drugim. Jedno mnie rozkochało, drugie wciąż wprawia w zdumienie, konsternację, a czasem smutek.

niedziela, 16 lutego 2025

„Jutro o świcie” reż. Rúnar Rúnarsson

 

Missir. Piękne islandzkie słowo oznaczające utratę. Rúnar Rúnarsson, reżyser krótkometrażowej „Ostatniej farmy” opartej na banale, a zapadającej w pamięć czy choćby fascynujących „Wróbli”, by wymienić jedynie jego produkcje z Fiordami Zachodnimi w tle, po raz kolejny opowiada życie jako bolesne doświadczenie egzystencjalne, tym razem jednak koncentrując się na różnorodności odbioru jego końca. I tym razem z wielkomiejskiej perspektywy, bo islandzka stolica również staje się jednym z bohaterów.

Podoba mi się klamrowa konstrukcja tej krótkiej, ale bardzo intensywnej opowieści. Motyw fizycznych zbliżeń w łóżku oraz dwa fascynujące ujęcia ze światłem. Między jednym a drugim opowieść o żałobie, która przeżywana pośród innych, pozostaje bolesna, bo jest bardzo kameralna. Una nie może nikomu opowiedzieć o tym, co odczuwa, jednak jej twarz opowiada wszystko. To jeden z tych filmów, w których gra się właśnie twarzą i młoda islandzka aktorka robi to znakomicie. Zresztą jest tak charyzmatyczna, że każde ujęcie jej sylwetki zamienia się tutaj trochę w sztukę samą w sobie.

Do świata młodych ludzi, którzy w większym lub mniejszym stopniu traktują życie jako formę sztuki konceptualnej, wdziera się coś niespodziewanego, nie do określenia. Przede wszystkim – nie do wyrażenia. Bo o ile sama postać Uny uosabia artystyczny model życia w otwarciu na wszelką innowacyjność, śmierć jest już jednak doświadczeniem nie do uniesienia, ze śmiercią nie jest do twarzy, gdy tworzy się performance, śmierć pozostawia jedynie pustkę i bezradność wobec tej pustki. Najbardziej sugestywnie pokazuje to chyba scena, w której bohaterowie kompulsywnie poruszają ciałami w takt najbardziej znanego przeboju Hatari przewrotnie opowiadającego o tym, że zwycięża nienawiść.

Tu nie będzie żadnej nienawiści, choć tworzone scena po scenie napięcie powoduje u widza konsternację, nie można przewidzieć dalszego ciągu. Dwie dziewczyny pozornie są w zaistniałej sytuacji antagonistkami, a jednak ich relacja staje się coraz bardziej niejednoznaczna. Taki efekt osiąga oczywiście główna bohaterka, bo to od zachowania Uny wszystko zależy – czy zobaczymy coś zaskakującego w tej relacji czy to, czego można się spodziewać. Rúnarsson próbuje z jednej strony pokazać, czym jest utrata dla grupy najbliższych, z drugiej jednak – coraz silniej koncentruje się z kamerą na dziewczynie, która musi unieść dużo więcej niż jej rówieśnicy.

Pełne melancholii kino islandzkiego reżysera, który ponownie udowadnia, w jak bardzo mroczny sposób można widzieć ludzką egzystencję w kraju takim jak Islandia, gdzie mroku nie brakuje. A jednak jest tu mowa – dosłownie i metaforycznie – o świetle. Jasność zabija, jasność jednoczy, a kolejny świt nie będzie niósł w sobie nadziei, choć mimo wszystko nastanie. Film o łzach, których nie można wytrzeć czy wysuszyć, i o tym, w jak bolesny sposób witalizm konfrontuje się z tym, że jesteśmy na chwilę, a potem nagle może nas nie być. To nie jest historia o okrucieństwie utraty życia, kiedy ma się w nim plany i jest się przekonanym, że wszystko przed nami. To film o tym, jak okrutne jest życie, kiedy przychodzi coś, z czym absolutnie nie można sobie poradzić. Świadomość, że ktoś znika na zawsze. Takiego bólu, wyrażonego wprost i poprzez piękne zdjęcia, chwilami nie można unieść. Ale sam film unosi gdzieś wysoko. Bo ludzie potrafią latać, jeśli tylko chcą, wiecie? Tu jakby chcieli odlecieć z dala od żałoby, co nigdy nie jest możliwe.

---

Polska premiera kinowa 28 lutego 2025.

poniedziałek, 27 stycznia 2025

Jubileuszowo

 

Zaczynam trzeci rok emigracji

Tak, to dzisiaj. Dokładnie 28 stycznia 2023 roku wylądowałem na międzynarodowym lotnisku w Keflaviku ze świadomością, że wreszcie był to lot w jedną stronę. Kilka dni później zawitałem do Ísafjörður, które zawsze było moim marzeniem i nigdy nie sądziłem, że wyprowadzę się stamtąd tak szybko, obdarzając miłością zupełnie inne miejsce na Fiordach Zachodnich. Tak więc za mną dwa lata emigracji. Myślę, że zupełnie inny człowiek wylądował wtedy w Keflaviku, a inny pisze te słowa. A może w gruncie rzeczy wciąż jestem sobą i taki, jaki byłem, bo przecież do emigracyjnej walizki zabiera się zawsze swoją osobowość i od siebie samego nie można się odciąć. Tak jak nie odciąłem się tutaj od bezsenności, której – taką miałem wielką nadzieję, przesypiając pełne sześć godzin pierwszej nocy w nowym kraju – nie zabrałem w walizce z Polski. A jednak nie.

Myślę, że czas na wypunktowanie błędów tamtego Jarka, który zdecydował się osiąść w Islandii na zawsze. Po pierwsze – naiwna wiara w to, że jest się w stanie zrozumieć mentalność Islandczyków i szybko można stać się jednym z nich. Nope. Nawet ze znajomością języka islandzkiego, którego w ogóle nie znałem, przyjeżdżając tutaj i zakładając, że wszystko da się załatwić w języku angielskim, bardzo długo albo prawdopodobnie zawsze będzie się kimś z zewnątrz. Już niekoniecznie obcym, bo oswojonym, ale wciąż osobą, która przybyła, nie jest stąd. Islandczycy tutaj są bardzo ostrożni w zbliżaniu się do ludzi, których nie znają od małego. Stąd też sporo moich trudnych zderzeń z mieszkańcami wyspy, którą nazwałem moim domem. Mówiłem o tym trochę w wywiadach, jakich udzielałem w pierwszym roku emigracji i które wywołały między innymi falę hejtu, którą zniosłem, bo po prostu nie miałem wyjścia. Zawsze opowiadam o własnych doświadczeniach, a jeśli nie wpisują się one w jakieś nurty, trendy, tradycje czy stereotypy, to bardzo mi z tego powodu wszystko jedno.

Po drugie – przekonanie, że wszystko, co sobie zaplanowałem, mi wyjdzie. W sensie idiotyzmu przyjechania na islandzką prowincję bez zapewnionego poczucia bezpieczeństwa w postaci stałego adresu zamieszkania, pracy, jakiejś poduszki finansowej. Ta ostatnia oczywiście była, dzięki niej między innymi błyskawicznie zrobiłem i zdałem tu kurs prawa jazdy, ale cała logistyka mojej emigracji w gruncie rzeczy opierała się na tym, że jakoś to będzie na miejscu. Tak więc jakoś to było, znalazła się praca i mieszkanie na stałe, ale również na stałe utraciłem poczucie stabilności finansowej. A przynajmniej teraz mam takie wrażenie, wiedząc, ile się zarabia w różnych zawodach, po dwóch zmianach pracy, ze świadomością kosztów utrzymania się w pojedynkę na Islandii.

 

Coraz więcej słońca na Fiordach Zachodnich


Po trzecie – nieświadomość tego, czym naprawdę jest islandzka zima. To, że sobie kiedyś przyleciałem w grudniu na kilka dni i udało się pojeździć w parę miejsc w miarę odśnieżonymi drogami, bo na południu wyspy jest to raczej zimowa norma, nie znaczy, że poznałem choć mały fragment oblicza tego, czym jest zima po islandzku. A zwłaszcza na prowincji, którą śnieżyce i sztormy regularnie odcinają od reszty kraju, bo na Fiordy Zachodnie prowadzą tylko dwie drogi: 60 i 61, a w każdym praktycznie zimowym tygodniu bywają one zamykane na krótszych lub dłuższych odcinkach.

Czego się nauczyłem? Antycypowania zagrożeń. Takiego modelu wyobraźni, który pozwala na opanowanie się w różnych sytuacjach zagrożenia. Bo okazuje się, że to wcale nie natura jest tu dla mnie groźna. Natura nigdy mnie nie skrzywdziła. Nauczyłem się mocnego trzymania gardy wobec innych ludzi. Ograniczonego zaufania do drugiego człowieka. Z jednej strony żyje się w miejscu, w którym wszyscy powinni być sobie otwarci i serdeczni, bo jest nas naprawdę garstka w terenie oddalonym od cywilizacji o setki kilometrów. Z drugiej jednak – nawet małe społeczności mają swoje niepisane sojusze i albo przynależysz poprzez dostosowanie się, albo będziesz zawsze odstawał. I wtedy to odstawanie będzie się wiązać albo z obojętnością, albo z ostracyzmem. Nie lubi się też ludzi, którzy wyjechali na emigrację, bo to było ich marzenie, nic ich nie wyganiało z ojczyzny, nie musieli zmieniać kraju z różnych powodów. Takich, którzy są emigrantami z fanaberii. A tym bardziej nie lubi się takich, których marzenia się spełniają. Moje się spełniły. Zwłaszcza to o domu.

 



Dlaczego? Dlatego że pojawiła możliwość kupna domu, który obecnie wynajmuję. Nigdy nie sądziłem, że będę wynajmował dla siebie coś więcej niż kawalerkę i że będzie jakakolwiek inna opcja niż wynajmowanie do śmierci. Pożegnałem swoje polskie mieszkanie z odrobiną bólu, bo to jednak był spory życiowy dorobek i po prostu go sprzedałem. Tymczasem na Islandii wcale nie jestem za stary na trzydziestoletni kredyt hipoteczny, którym byłem obciążony w Polsce, ale brałem go dawno, dawno temu. Tutaj osobom 40 plus banki chętnie wręczają hipotekę do spłaty na kilka dekad. Problemem jest wkład własny, który teraz i w Polsce jest obowiązkowy (gdy ja kupowałem swoje mieszkanie na kredyt, jeszcze tego obowiązku nie było). Mam dwa lata na zebranie kilkunastu procent zaproponowanej mi ceny domu, bo jeszcze przez tyle lat mogę go wynajmować. Potem – konkretna decyzja. Ja, który zawsze tak wielbiłem na odległość Ísafjörður, nie umiem już być bez ciszy i dyskrecji Flateyri. Chcę tu zostać. Chciałbym kupić ten dom. Nie widzę jednakże w tej chwili konkretnej opcji odłożenia większej kwoty, skoro wypłata wystarcza na bieżące wydatki w danym miesiącu. Zawsze cenne będzie realne wsparcie innych i niezmiernie dziękuję osobom, które to uczyniły (konkretnymi przelewami przez PayPal TUTAJ). Natomiast trudno mi w tej chwili wyobrazić sobie zebrania kapitału własnego w sytuacji, w której od blisko roku nie wyjechałem poza Fiordy Zachodnie nie dlatego, że brak mi na to czasu, lecz zwyczajnie dlatego, że mnie na to nie stać (samochody niestety nie jeżdżą na wodę). Może rejon turystyki, może lokalne przewodnictwo. Myślę nad jakimikolwiek możliwościami pozwalającymi oszczędzić co miesiąc jakąś konkretną kwotę. Marzenie i tak jest spełnione – mieszkam w domu w bajkowej okolicy i mam święty spokój, o którym marzyłem. Ale teraz pojawił się inny rodzaj perspektywy, który kusi. Ten dom naprawdę może być mój.

 



Ponieważ napisałem, że w poście jubileuszowym odpowiem na zadane przez Was pytania, postaram się to zrobić w miarę skrótowo, aby post się nie rozrósł jakoś gigantycznie. Nazwa miejscowości, w której mieszkam, rzeczywiście odnosi się do „flat”, czyli płaskiego. Większość wsi położona jest na płaskim półwyspie u wrót Oceanu Atlantyckiego. Pewnie stąd taka nazwa miejscowości. Nie mam pojęcia o dawnych tradycyjnych metodach ogrzewania domów i czy torf się wtedy sprawdzał. Obecnie ciepłą wodę i prąd dostarcza do nas firma Orkubu. Nie korzystamy na Fiordach Zachodnich ze źródeł geotermalnych. Kiedy wynajmuje się dom, miesięczna kwota do zapłaty dla Orkubu jest zawsze wysoka. Padło pytanie o to, czy w domach jest problem z wilgocią czy suszeniem ubrań. Myślę, że wszystko zależy od okien i tego, jak się swoje cztery kąty wentyluje. U mnie na przykład czasami, zawsze w zimie, pojawiają się wilgotne plamy na oknach i to dla mnie znak, że muszę więcej wietrzyć. Ubrania suszę tradycyjnie, oddając wilgoć powietrzu w domu. Nie używam suszarki do ubrań. Ciuchy schną bardzo szybko. Zdarza się jednak w mieszkaniach oraz domach pleśń i znam kilka osób, które z nimi walczyły. Opady często są intensywne i trwają tygodniami, a zmarznięty śnieg potrafi zalegać miesiącami, czyniąc dane miejsce bardziej wilgotnym. Kolejne pytanie dotyczyło tego, czy mamy tu lokalne grupki fejsbukowe – owszem, istnieją, Flateyri ma bardzo prężnie działającą, ale nie jestem pewien, czy okoliczne miejscowości też przywiązują wagę do życia takich internetowych stowarzyszeń. I ostatnia odpowiedź – Polacy jak i Islandczycy chętnie tutaj wędkują. To w ogóle nie moja bajka ani sposób spędzania wolnego czasu, więc nic w tym temacie nie wiem, jednak połowy bywają bardzo satysfakcjonujące. Ja jakoś prawie całkowicie odsunąłem rybę z mojej diety, odkąd mieszkam na Islandii. Paradoksalnie jem jej dużo mniej w miejscu, w którym jest wszędzie i jest świeża.

Tymczasem na trzeci rok emigracji życzyłbym sobie wreszcie urlopu i odpoczynku, albowiem nie miałem urlopu w 2024 roku, ponieważ sam zmieniłem pracę, nikt mnie nie zwolnił. Przysługuje mi w tym roku wreszcie czas, w którym pojadę na Fiordy Wschodnie i w te miejsca Islandii, których jeszcze nie widziałem. Wreszcie będę miał po prostu dwa tygodnie wolnego, rzecz dotychczas niewyobrażalna. Czy zamiast wydawać sporo na jeżdżenie po Islandii nie chciałbym dużo taniej wykorzystać wolny czas w Polsce? Nie. Nie tylko dlatego że w lecie jest tam gorąco. Mam wrażenie graniczące z pewnością, że do Polski już nie wrócę, nawet na chwilę, nawet na wycieczkę, sentymentalnie. Wybrałem swój kraj do życia i jestem z niego zadowolony. Chcę go lepiej poznać i obejrzeć miejsca, których nie widziałem. Potem przyjdzie czas na jakiś relaks w innym miejscu. Na razie życzę sobie w kolejnym roku emigracji dalszego wprawiania się w cierpliwości do wszystkiego, a przede wszystkim do nauki języka islandzkiego.

wtorek, 10 grudnia 2024

Grudzień, czyli przedświąteczne szaleństwo

 

Jasność grudniowa

Jak się pewnie domyśliliście, grudniowy wpis będzie o wszechobecnym wyczekiwaniu na Boże Narodzenie w Islandii. Tutaj wszystko kręci się wokół słów „Jól” i „Jóla” od mniej więcej połowy listopada. Jak wiecie, nie obchodzę świąt i do niedawna czułem się trochę terroryzowany wszystkim, co z nimi związane, jednak w tym roku zmieniłem podejście. Nie tylko dlatego, że przy kasie przez cały dzień muszę słuchać świątecznych piosenek (te po islandzku są całkiem ładne, George Michael czy Mariah Carey przejedli się jak „Kevin sam w domu” w Polsacie). Po prostu postanowiłem w tej kwestii wyczilować. Jeśli ludziom daje to radość i są tym podekscytowani, nie będę Grinchem, choć oczywiście marzę już o tym, by to wszystko się skończyło.

Z punktu widzenia pracownika handlu postrzegam okres przedświąteczny jako po prostu czas wzmożonej pracy. W grudniu nie mam weekendów, a zaledwie jeden dzień w tygodniu wolny. Wziąłem godziny ekstra, bo po prostu muszę, ale także dlatego, że potrzebna jest w sklepie każda pracująca para rąk dodatkowo, zwłaszcza przy kasie, bo obroty wzrosły o sto procent albo więcej, a to dopiero początek. Sklepy naszej sieci tuż przed świętami będą czynne nawet do 23:00 i myślę, że inne markety także. Ja wziąłem tylko jedną zmianę kończącą się tak późno, bo nikt mi nie gwarantuje bezpiecznego powrotu do domu o takiej porze. A w tutejszej pogodzie dzieje się ostatnio bardzo dużo.

Przeskok temperaturowy i żegnaj, śniegu.


Na przykład niedawno mieliśmy zimę na całego, ale potem przez cały dzień szalał sztorm i temperatura z minus siedem zamieniła się na plus osiem. W tym wietrze lało jeszcze tak intensywnie, że pomyślałem, iż gdyby tak było przy minusie, z powodu śniegu z naszej wioski nie wydostalibyśmy się przez kilka dni. Zauważyłem jednak, że zmieniła się moja definicja tego, co to znaczy silny wiatr. Ponownie wracałem do domu w pomarańczowym alercie, ale mimo, że czuć było wyraźnie opór Marilyn, gdy próbowałem wcisnąć gaz mocniej niż 60 km/h, dla mnie nie była to już wichura, bo po tym, co mieliśmy tutaj w ostatnich miesiącach po prostu silny wiatr nie robi na mnie wrażenia ani nie powoduje, że się czegoś boję. Oczywiście trzeba wtedy jechać ostrożnie, jednak zauważam, że prognozy i zapowiedzi lekko dramatyzują. A najbardziej mnie bawi i chętnie wtedy otwieram popcorn przy czytaniu, gdy oddaję się lekturze „dramatycznych” newsów, że w stolicy i okolicach jest mróz, mocno wieje albo sypnie trochę śniegiem. Kiedy czytam w komunikacie stołecznych służb porządkowych, że odradzają jeżdżenie na letnich oponach pod koniec listopada, uświadamiam sobie, jak zupełnie różnymi światami na jednej wyspie są Fiordy Zachodnie, gdzie wszyscy używają opon z kolcami już od początku października, i region stołeczny, z którego perspektywy opisywana jest cała Islandia. To znaczy jeśli w Reykjaviku i okolicach dzieje się coś w pogodzie, co tutaj jest normą, przedstawiane jest to w taki sposób, jakby miały się dziać niewyobrażalne rzeczy. I w sumie dzieją się, gdy po zlodowaceniu dróg jednej nocy czytam o stłuczkach i uszkodzonych samochodach. Na Fiordach Zachodnich piaskarki nigdy nie wyrabiają się z sypaniem dróg, które wciąż są wyzwaniem, a nawet jakby jeździły regularnie, to nic nie da. Tutaj po prostu w ciągu kwadransa może zrobić się ekstremalnie niebezpiecznie na drodze. Dlatego zawsze słucham Marilyn, jak jedziemy. Ona prowadzi, ja tylko siedzę za kierownicą.

Na kolacji pracowniczej


W temacie przedświątecznym ciekawym doświadczeniem było dla mnie uczestniczenie w pracowniczej „jólamatur”. Byłem na czymś takim po raz pierwszy, poszedłem z ciekawości. Wszyscy elegancko ubrani, piękny szwedzki stół, wizualnie całość zapierała dech w piersiach. Co było potem? Potem okazało się, że po kwadransie obecności w sali restauracyjnej ponad setki osób (świętowały wówczas chyba trzy zakłady pracy), jest już dla mnie tak duszno, że nie mogę wytrzymać. Wróciłem zresztą wcześniej także ze względu na warunki drogowe. Ale poza miłym towarzystwem przede wszystkim starałem się sporo zjeść. I już teraz rozumiem, dlaczego w islandzkich sklepach jest tak wiele przypraw. Zawsze mnie to dziwiło, w Polsce nie ma aż takiej mnogości tych produktów. A teraz wiem, że islandzkie jedzenie ratowane jest tylko przyprawianiem. Jakiegokolwiek mięsa bym nie spróbował, wszystko bez przypraw byłoby dla mnie kompletnie bez smaku. Ponoć kuchnia islandzka należy do jednej z najgorszych na świecie. Nie serwowano nam żadnych baranich jąder czy śmierdzącego rekina, jednakże prawie wszystkie potrawy były zjadliwe tylko dzięki przyprawieniu ich. Jem na Islandii gotowe jedzenie i dużo słodyczy, bo jest ich naprawdę mnóstwo do wyboru. Rozumiem teraz, że to szaleństwo słodkości może być próbą rekompensaty za często fatalne i mało urozmaicone jedzenie. W Ísafjörður na przykład w restauracji azjatyckiej serwowane jest 8-10 tych samych potraw przez cały rok. I wszyscy cały rok jedzą to samo. Dlatego szwedzki stół tylko wyglądał apetycznie. Jednak mimo wszystko był to bardzo miły wieczór, przy którym trochę tęskniłem do pysznej polskiej kuchni serwowanej podczas nauczycielskich spotkań wigilijnych. Zwłaszcza że po godzinie wszystkie napoje i drinki zaczęły być płatne, natomiast jedzenie znikać ze stołu. Bynajmniej nie przenosząc się ponownie na nasze talerze. I nie, nie poszedł na tak zwaną darmową wyżerkę i narzeka, albowiem za tę kolację każdy z nas płaci co miesiąc składkę na pracowniczy fundusz przeznaczony właśnie na takie wydarzenia.

W mojej wiosce jak zawsze pięknie


Co poza tym? Celebruję mrok i cieszę się krótkim dniem, na który czekałem całe długie lato. W dniach 12-24 grudnia szykuję Wam niespodziankę zdjęciową w związku ze schodzeniem z gór trzynastu islandzkich mikołajów, którą to tradycję przybliżę, wykorzystując trzynaście islandzkich swetrów. W tym roku postanowiłem iść za ciosem i ozdobić dom świecącymi lampkami, jak robi to większość Islandczyków. Tylko wewnątrz i tylko kilka girland, ale wygląda to naprawdę rewelacyjnie. Do tego przytulność zapewniona na długie godziny. Zwłaszcza że jasno robi się dopiero po 10:00, wschód słońca za chwilę będzie o 12:00, a przed 15:00 wszystko ponownie chowa się w ciemności. Z minusów – zrezygnowałem na razie z siłowni i strzelania. Pierwsze za drogie, drugie już mnie jakoś nie kręci. Koncentruję się na nauce islandzkiego. Na prywatnych lekcjach oraz cotygodniowych pogadankach, które serwujemy sobie tutaj z ziomkami u nas w wiosce w ramach projektu „Gefum íslensku séns”. Za kilka tygodni minie pierwszy pełny rok, odkąd jestem na Islandii, a pod koniec stycznia – już dwa lata emigracji. W kolejnym wpisie na pewno pojawią się więc podsumowania.

---

Jeśli podoba Ci się treść tego bloga i chcesz mnie wesprzeć na emigracji, możesz to zrobić przez PayPal TUTAJ

środa, 13 listopada 2024

Listopadowych słów kilka

 

W kontakcie z naturą

Wydaje mi się, że listopadowy wpis może zastąpić wywiad, którego udzieliłem stacji TOK FM. Nie jest to rzecz do słuchania, lecz rozmowa zapisana, dostęp jest bezpłatny i z treścią tego, co miałem do powiedzenia, możecie się zapoznać TUTAJ. Pomyślałem sobie jednak, że uzupełnię to, o czym w zasadzie wiedzą wszyscy, którzy od początku śledzą moje zapiski blogowe, o opis niezwykłych doświadczeń związanych z islandzką pogodą. A ta w ostatnim czasie dawała o sobie znać na wiele sposobów.

Ponownie na Fiordy Zachodnie wdarł się potężny wiatr, który zazwyczaj omija pozostałą część wyspy. Tym razem było naprawdę groźnie, a przez kilka godzin miałem wrażenie, że pomarańczowy alert pogodowy zamienił się już w czerwony. Wiało z porywami do 50 metrów na sekundę. Kiedy kończyłem pracę, miałem do przejechania 25 kilometrów „jedynie” przy wichurze 35 metrów na sekundę. Przyznam, że ostatnia godzina w pracy była dość nerwowa. Wszystko się trzęsło i bujało, klientów również było bardzo mało. Doświadczyłem już tutaj potężnych wichur, jednakże ta ostatnia była najsilniejsza. I tak się złożyło, że z siłą żywiołu musiałem się zmierzyć jako kierowca. Wszelkie lęki opuściły mnie natychmiast, gdy zapiąłem pasy, odpaliłem relaksacyjną muzykę i powiedziałem do mojej Marilyn, że damy radę. Oczywiście daliśmy. Pierwszy odcinek, wzdłuż fiordu, był najtrudniejszy, bo co chwilę dostawaliśmy ścianą wody z lewej strony z taką siłą, że trudno było jechać prosto, nawet powoli. Gdy wyjechaliśmy z rejonu fiordu, było już znacznie lepiej. To znaczy Marilyn decydowała o prędkości i tym, jak bardzo środkiem drogi musimy jechać. Moja intuicja jedynie podpowiadała, co zrobić, by nie wypaść z drogi. Najgorsze było to, że w każdej chwili mogliśmy dostać czymś ciężkim, bo latało absolutnie wszystko. Bardzo się wówczas cieszyłem, że w Islandii, a przynajmniej w rejonie przemierzanym w drodze z pracy do domu, nie ma żadnych drzew. Załączam Wam niżej film, na którym wiatr wieje około 25-27 metrów na sekundę. Pomnóżcie to sobie w wyobraźni.



Później dodatkową robotę zrobił wiatr z deszczem. Wiało już naprawdę znośnie, czyli w okolicach 17-18 metrów na sekundę, co na Fiordach Zachodnich powoli staje się już dla mnie zefirkiem, lecz obfite opady deszczu w połączeniu z górami spowodowały osuwiska błotne. Jedno z nich zanieczyściło wodę w mojej wiosce, inne spowodowały zamknięcie drogi do Bolungarviku, przez co wiele osób utknęło w stolicy regionu. Na wypadek takich zdarzeń zawsze wożę ze sobą w bagażniku zmianę ubrania, ciepły sweter, dodatkowo jest też łopata, lina ratownicza, woda i jakaś żywność z długim terminem przydatności do spożycia.

Osuwisko błotne na drodze, fot. Vegagerðin


Na nocowanie w Ísafjörður z powodu złych warunków pogodowych jestem przygotowany, ale i na różne drogowe atrakcje też. Myślę jednak, że błoto spływające z gór pokonałoby nawet moją niezawodną Marilyn. Dlatego problemem, z którym musiałem się uporać, był jedynie brak wody. Tę do picia miałem w zapasie. Do spłukiwania toalety i spartańskiej kąpieli użyłem po prostu deszczówki. Ponieważ lało bez przerwy, przed domem miałem potężne kałuże wody. Zbierając ją delikatnie łopatą z wierzchu, miałem wiadra pełne czystej deszczówki, bez piachu i błota. Poradziłem sobie zatem przy pomocy natury, która jednocześnie postanowiła zaszkodzić. I wiecie co? Po tych wszystkich przejściach jeszcze bardziej kocham Fiordy Zachodnie.

Dobra książka, dobra aura


Udało mi się też przeczytać kilka dobrych książek, między innymi tę o intuicji, jej recenzję znajdziecie na blogu "Krytycznym okiem". Poza tym nie jeżdżę już na wycieczki, ponieważ zdecydowałem się prowadzić kolejny kurs kreatywnego pisania w szkole "Pasja Pisania", a on zajmuje dużo czasu. Właściwie większość czasu wolnego. Cieszy mnie jednak to, że jest coraz ciemniej i jednocześnie ekscytuje ta nieprzewidywalność aury. Na przykład z powodu wiatru fenowego w niektórych rejonach Islandii temperatura w listopadzie zbliżyła się do dwudziestu stopni, czyli tylu, ile nie mieliśmy na fiordach ani jednego dnia lata. Kocham ten kraj, w którym natura każe dostosowywać się do siebie i być twardym. W grze z nią nikt nie może wygrać, ale jeśli czujesz się przegranym – to może znak, żeby wybrać do życia spokojniejsze miejsce na Islandii lub inny kraj.



Ja jestem u siebie, jak powiedziałem w wywiadzie, do którego link otwiera wpis tego miesiąca. Być może powinienem pisać tu więcej, zapisywać wszystkie ulotne myśli, które wiatr gdzieś wyrywa z głowy, a bywają ważne. Na przykład ostatnio myślałem o tym, że nie wyobrażam sobie, że jestem w miejscu, w którym nie nosi się czapki. Mam ich mnóstwo i już się totalnie przyzwyczaiłem do tego, że nie wychodzę na zewnątrz bez osłony głowy przez cały rok. Albo o tym, że z powodu kursu pisarskiego musiałem przerwać treningi strzeleckie, bo doba jednak nie jest z gumy, jak myślałem. Ale zostanę chyba przy cyklu jednego wpisu w miesiącu. W grudniu na pewno będzie o świętach Bożego Narodzenia, bo choinki, mikołaje, produkty świąteczne i cała reszta bożonarodzeniowego fetyszyzmu zawłaszcza Islandię już od początku listopada. W zeszłym roku mnie to irytowało, w tym bardziej bawi.