wtorek, 12 sierpnia 2025

To, co nie wychodzi

 

Powinienem z tym ćwiczyć codziennie, ale nie mam czasu  

Sierpniowy wpis – bo zakładam, że w tym miesiącu będzie tylko jeden – chciałem poświęcić między innymi temu, jak trudno jest funkcjonować w innym kraju bez znajomości języka. O swojej głupocie, czyli przylocie tutaj ponad dwa lata temu bez znajomości nawet kilku zdań islandzkiego, już pisałem i nie będę do tego wracał. Chodzi o to, że mój zapał do nauki tutejszego języka bardzo słabnie. A raczej nie widzę żadnych szans, by nauczyć się mówić i przede wszystkim myśleć po islandzku, w związku z tym moje znajomości z Islandczykami będą się zawsze opierać na zdawkowym „cześć” lub luźnym i krótkim „small talku”, w którym i tak popełnię kilka błędów. Do tej pory uczyłem się języka z nauczycielem, który w zamian za połowę spotkania nauki polskiego, z wielką cierpliwością powtarzał mi wciąż te same rzeczy albo uczył takich, które wyparowały dwie doby po spotkaniu. Na razie mamy wakacyjną przerwę.

Mam 47 lat. Mój mózg jest zniszczony przez lata brania pigułek nasennych. Pamięć długoterminowa szwankuje, a krótkoterminowej pomagają notatki. W chwili obecnej widzę, że nie wejdę w środowisko ludzi islandzkiego pochodzenia, bo nie mam narzędzi, aby to zrobić. Po prostu nie umiem nauczyć się języka, choć ćwiczę i wciąż na nowo uświadamiam sobie, jak wiele zapominam. Nie da się stworzyć kumpelskiej, przyjacielskiej, jakiejkolwiek głębszej relacji, jeśli nie rozmawiamy tym samym językiem. Tym bardziej że Islandczycy bardzo się cieszą, gdy próbujesz mówić w ich języku, ale już mniej się cieszą, gdy po na przykład sześciu miesiącach mówisz wciąż podobnie. A mój angielski wcale nie pomaga.

Emigracyjna droga wcale nie jest prosta

 

To akurat język, w którym mówię, rozumiem i myślę o niebo lepiej niż w islandzkim, ale nadal to podstawy i do dłuższej konwersacji się nie nadaję (do takowej w islandzkim to już w ogóle). Tu też trudno jest zbudować relację z człowiekiem, z którym rozmawiasz w prostej wersji języka i on się po pewnym czasie orientuje, że gdzieś dalej i głębiej nie wyjdziemy. Zmierzam do tego, że uczenie się języków obcych w młodym wieku, przy chłonnym umyśle, to coś priorytetowego, a ja to kompletnie zaniedbałem. I teraz mam tak, że jestem widzialny (mała społeczność, mało kto mnie nie zna), ale nie jestem rozpoznawalny jako człowiek z określonymi poglądami i wrażliwością. Bo tego nie wyrażę ani po islandzku, ani po angielsku. W tym pierwszym powinienem, w tym drugim wypadałoby. A moja znajomość języka ojczystego prowadzi jedynie do tego, że od czasu do czasu pogadam sobie tutaj z tymi sympatycznymi Polakami, którzy chcą ze mną rozmawiać, a nie obgadywać mnie za moimi plecami.

Piszę o tym wszystkim, gdyż to zasadniczy problem mojej emigracji. Jestem tutaj ponad dwa lata. Moja sytuacja finansowa trochę się ustabilizowała, choć nadal niewiele jest w tej chwili możliwości, by kupić dom, który mój landlord sprzedaje maksymalnie za dwa lata. Ale nadal stoję w miejscu. Byłem pracownikiem jednego sklepu, jestem pracownikiem drugiego. Ominęły mnie być może te najgorsze prace, ale wciąż nie rozumiem, dlaczego na prowincji nie jestem w stanie wykorzystać moich kompetencji. Do szkół, jako nauczyciel wspomagający, mnie nie chcą. W całej dużej gminie jest sporo Polonii, jednakże nikt nigdy (poza jedną osobą) nie zaproponował mi, bym uczył jego dziecko języka polskiego w domu. Czwarty raz próbujemy w tutejszym centrum edukacyjnym otworzyć kurs języka polskiego dla obcokrajowców, choćby z tego względu, że Polaków jest dużo i miejscowi być może chcieliby się nauczyć czegoś więcej niż słowa na „k”. W każdym razie znowu usiłujemy stworzyć choć małą grupę zainteresowanych nauką języka polskiego.

Zrobiłem już tak wiele, by ta ziemia była moja

 

Przez te ponad dwa lata moim największym osiągnięciem było zdobycie urlopu, który przeznaczyłem na zwiedzanie tych zakątków Islandii, których jeszcze nie widziałem. Nie znalazłem ani chwili czasu, by napisać kolejną książkę, choć inspiracji jest mnóstwo. Właściwie to poza wycieczkami w plener, które są cudowne, ale w których czasami brakuje mi towarzysza podróży zafascynowanego pejzażem jak ja, nie robię nic więcej niż praca i tak zwany – biorąc pod uwagę bezsenność – odpoczynek po niej. Chyba nie po to tu przyjechałem. W sensie by na co dzień obsługiwać ludzi przy kasie, pracować przy paletach, a od czasu do czasu chłonąć piękno natury. Nie jestem młody, mam już „z górki” i w związku z tym czuję, że stoję w miejscu. Że właściwie nic innego się nie wydarzy. Pewnie jakaś sytuacja losowa jak uniknięcie śmierci w marcu, gdy na zakręcie zachowałem zimną krew i wyprowadziłem w sekundę z poślizgu Marilyn pędzącą w przepaść. Cały czas mam z tyłu głowy świadomość, że można było wybrać region stołeczny, większe możliwości, być może znaleźć pracę związaną z wykształceniem. Ale nie mogę opuścić Fiordów Zachodnich. To mój dom. Czuję to za każdym razem, gdy tu wracam z jakiegoś dłuższego wyjazdu. Jednakże najbardziej martwi mnie moja tępa głowa do nauki języka. Wstyd tyle czasu żyć w kraju, którego językiem się nie włada. A ja nie jestem władny, by wtłoczyć sobie do głowy islandzki na tyle, by dość swobodnie posługiwać się nim w prostych konwersacjach bez robienia błędów.

W sierpniu czeka mnie jeszcze kilka dni urlopu, odwiedzę między innymi Djúpavik i do Norðurfjörður, ale to tak na chwilę. Na dłużej chciałbym znaleźć czas na pisanie i czytanie. Być może znaleźć jakąś bratnią duszę. Bycie samemu w pejzażu takim jak ten niekiedy przytłacza, choć do niedawna dawało pełnię radości. Jeśli mam być sam, będę. Zresztą przecież tak wybrałem lata temu. Nie interesują mnie popularne tutaj imprezy masowe związane z różnymi lokalnymi tradycjami. Ale wyjść z kimś kiedyś na drinka czy pójść na zwykły spacer, znajdując jakieś tematy do rozmowy – to byłoby miłe. Póki co jestem z jednej strony niezwykle zadowolony z tego, co tu sam osiągnąłem, z drugiej jednak – mam wrażenie, że nie są to jakieś osiągnięcia, że mógłbym robić coś więcej, zajmować się turystyką, znaleźć islandzkiego wydawcę dla swoich książek. Jest pewien niedosyt i poczucie marnowania czasu. Więcej go za mną niż przede mną. Mam wszystko, o czym zawsze marzyłem, ale teraz marzę jeszcze o tym, by móc o tym komuś opowiadać w języku innym niż ojczysty.

---

Jeśli podoba Ci się ten blog i chcesz mnie wesprzeć na emigracji, możesz to zrobić TUTAJ  


niedziela, 20 lipca 2025

Zaskakujące mnie sprawy

Jakkolwiek bywa dziwnie, Holt zawsze koi
 Nie miałem w planie pisania drugiego lipcowego postu, jednak ostatni czas był zdecydowanie inny niż poprzednie miesiące, a nawet lata. Chodzi o to, że przez kilka tygodni gościłem u siebie innych ludzi. Uwielbiam swój dom (choć nie powinienem go tak nazywać, dopóki go nie kupię) i uwielbiam przebywać w nim sam, więc trochę się obawiałem, jak będzie wyglądać rzeczywistość po urlopie. Najpierw mieszkała u mnie moja przyjaciółka, której obecność była o tyle kojąca, że nadajemy na tych samych falach – rozmawiamy, kiedy chcemy i milczymy również, kiedy chcemy. Możemy się zająć zupełnie innymi rzeczami, ale jesteśmy razem w domu i wtedy jest tak jakoś…cieplej, oczywiście w sensie metaforycznym. Zaraz po jej wyjeździe przyjechali znajomi z Polski. Bardzo mnie to cieszyło, bo spośród dziesiątek osób, które deklarowały po mojej emigracji, że do mnie przyjadą, tylko oni zdecydowali się mnie odwiedzić. To było już coś innego niż bratnia dusza, która właściwie mogłaby sobie tutaj mieszkać znacznie dłużej, niż mieszkała. Dom nagle ożył. Trzy osoby spowodowały, że żyło się inaczej. Jednak wyjechali wcześniej, niż wszystko planowaliśmy, i do tej pory nie jestem pewien, dlaczego tak się stało i czy była w tym moja wina.

Malowanie w toku

 

Zmierzam do tego, że czasami jakkolwiek jest mi przytulnie samemu, czuję się dziwnie po wyjeździe kogoś, kto mnie odwiedził. Sam dom przechodzi powoli metamorfozę. Wraz z właścicielem i jego rodziną malujemy go i odświeżamy przed moim ewentualnym kupnem. Na razie będzie to kolor żółty, ale w przyszłości planuję intensywny pomarańczowy. Myślałem o czerwonym, jednak czerwony jest dom obok i wyglądałoby to dziwnie. Planuję mnóstwo zmian, ale to miejsce najpierw musi być moje, nie wynajmowane. Na razie daleka do tego droga. A ja dość dziwnie się czuję, że przez ostatnie tygodnie było tutaj tyle życia i powróciła cisza, którą uwielbiam, jednak wraz z nią jakiś rodzaj pustki.

Te zdarzenia uświadomiły mi, że nie mam tu nikogo, kto z takim zapałem i radością po prostu jeździłby ze mną po okolicach. Każdy jest zajęty swoim życiem. Ja pracą, nieustającą walką z bezsennością i przekonywaniem siebie, że to życie idealne. A chyba nie jest takie do końca. Bo czasem brakuje bratniej duszy, z którą można wybrać się na krótszą albo dłuższą wycieczkę. Towarzystwo Marilyn to jednak towarzystwo maszyny do przemieszczania się. Co z tego, że w trakcie każdej podróży zrobię sporo fajnych zdjęć. Zostają dla mnie i randomowych widzów w social mediach. A tutaj mało kto przyjechał po to, by odwiedzać sobie po raz ósmy czy czternasty to samo miejsce w regionie.

Szczęście moich gości z widokiem na fiord

 

Poza tym niepokoi mnie klimat Islandii w tym roku. W maju było bardzo gorąco. W czerwcu, podczas urlopu i zaraz potem – po prostu ciepło, lecz dla mnie za ciepło. Lipiec buchnął potężnym żarem, bo pojawiły się dni z temperaturami powyżej 20 stopni. Nie taki klimat wybrałem sobie do życia. Zdziwiony jestem też tym, że od dłuższego czasu w ogóle nie wieje wiatr. W sensie tak konkretnie i po islandzku. W ostatnich dniach doświadczamy na Fiordach Zachodnich niezwykłego zjawiska. Na półwyspie Reykjanes po raz kolejny nastąpiła erupcja szczelinowa, ale tym razem po raz pierwszy po niej chmura toksycznych oparów dotarła setki kilometrów dalej, na Fiordy Zachodnie. Nie cieszy mnie więc kolejny dzień we mgle, którą kocham, bo wiem, że to nie jest mgła, lecz szkodliwe dla zdrowia i „wiszące” w powietrzu opary, które uniemożliwiają oglądanie czegokolwiek wokół.

Lipiec to też czas, w którym zamarły wszelkie współprace z polskimi pracodawcami. Na wysłane podanie o gotowości do pracy w turystyce przy obsłudze gości z promów wycieczkowych nie dostałem żadnej odpowiedzi, choć załączyłem również rekomendację biura, które zlecało mi do tej pory grupy, którym pokazywałem okolice. Do końca miesiąca generalnie pracuję, chcę wziąć kilka dni wolnego w sierpniu, ale to wciąż – jakkolwiek sympatyczna – tylko praca w supermarkecie. Nie dzieje się właściwie nic, co zapowiadałoby zmianę mojego trybu życia, a przede wszystkim jego statusu finansowego. W żaden sposób nie skarżę się na swój los, bo gdybym tylko mógł normalnie spać, każdy dzień byłby dla mnie zjawiskowy jak zjawiskowa jest islandzka natura. Chodzi mi bardziej o to, że pod wpływem czasu zaczynam odczuwać, że dzielenie z kimś radości bycia w islandzkim pejzażu może być dużo bardziej satysfakcjonujące niż robienie to w samotności. A poza tym często słyszę, że początki emigracji są trudne i potem bywa lepiej. Nie wiem, jak długo ma trwać ten początek u mnie, jednakże jest to już grubo ponad dwa lata i w zasadzie ani nie robię, ani nie szukam aktywności związanych z moimi kwalifikacjami. Taki trochę dziwny czas, choć oczywiście cieszę się ogromnie, że skończył się dzień polarny i niedługo będzie coraz więcej mroku.

Skalavik po raz pierwszy w tym roku

 

Nie wiem też za bardzo, jakie są losy moich audiobooków – „Gorszej” i „Toksyczności”. Nie dostaję za wiele informacji zwrotnych, że ktoś te książki przesłuchał, bo nie miał na nie czasu, kiedy wyszły w formie papierowej. Martwi mnie też to, że islandzki urząd podatkowy przyłożył mi konkretny podatek przede wszystkim za to, że dorabiam z Polski, a jestem islandzkim rezydentem podatkowym. Na szczęście tutaj wysoką niedopłatę można sobie rozłożyć na wiele miesięcy i jest to odcinane od pensji, jednakże kwota jest wysoka i na pewno każdego miesiąca będę czuł tę podatkową ratkę. Ogólnie w Islandii są trzy progi podatkowe. Wkraczając do drugiego, co przydarzyło mi się z powodu lepszych zarobków, szybko można się zorientować, że tak naprawdę system dość łatwo twój portfel zrówna znowu z tym pierwszym progiem podatkowym.

Praca z moim nauczycielem islandzkiego, którego jednocześnie uczę języka polskiego, na razie zamarła w okresie letnim. Wciąż mam wrażenie, że cofam się, a nie rozwijam językowo. Pomijam już to, że w ogóle nie pracuję nad angielskim, który jest na tak samo słabym poziomie, na jakim był, ale martwi mnie słabość mojego mózgu w przyswajaniu islandzkiego. Wiem, że wszystko przychodzi z czasem, zwłaszcza przyswojenie trudnego języka. Jednak czuję się dość kiepsko, mówiąc jak dziecko i wciąż często nie rozumiejąc tego, co ktoś do mnie mówi, gdy mówi szybko (bo niby dlaczego miałby zwalniać?). Poza tym czekam już tej pory, kiedy słońca jest mniej niż mroku, a próbując zasnąć, myślę o pozytywach mojej emigranckiej codzienności.

---

Jeśli podoba Ci się ten blog i chcesz mnie wesprzeć na emigracji, możesz to zrobić TUTAJ 

wtorek, 1 lipca 2025

Lipcowo, pourlopowo

 

Relaks w Siglufjörður   

W dzisiejszym poście wrócę jeszcze do swojego urlopu, albowiem opisałem przede wszystkim wschodnie rejony Islandii widziane przeze mnie po raz pierwszy. Droga z Egilsstaðir do Akureyri nie wzbudzała już we mnie większych emocji, choć oczywiście wszędzie było pięknie i razem za mną poruszało się słońce. Pamiętajcie, że tuż przed (lub za) Akureyri znajduje się tunel, który jest płatny. Maszyna robi zdjęcie Waszej tablicy rejestracyjnej, a potem dostajecie niemały rachunek za przejazd. Sam taki zapłaciłem, ale tylko raz. Potem sprawdziłem, że tunel ów można objechać malowniczą drogą 84, a potem 83, unikając opłat, a zyskując przy dobrej pogodzie piękne widoki.

Akureyri było dla mnie tylko bazą wypadową. Odwiedziłem to skądinąd piękne miasteczko parę razy, więc teraz koncentrowałem się przede wszystkim na nawigacji i jeżdżeniu w ruchu miejskim, które dla mnie – countryboya – wciąż jest stresujące, choć wszystkie ulice, ronda i zjazdy w Akureyri są znakomicie opisane. Są tam też czerwone światła w kształcie serca, jednak planują je zmienić, bo odwracają uwagę turystów, którzy robią zdjęcia, zatrzymują się, blokują ruch. W Akureyri czekało na mnie duże i wygodne mieszkanie ze związków zawodowych, ale pobyt tam uświadomił mi, że nigdy w życiu nie zamieszkałbym w mieszkaniu w tak zwanym nowoczesnym budownictwie, gdzie sąsiada widzisz, słyszysz, wszędzie jest szkło i metal, a widok z balkonu to głównie bloki dookoła, choć mieszkałem na osiedlu na obrzeżach, więc na szczęście widać było też trochę pejzażu.

Łubiny królują

 

Moim głównym celem było ponowne odwiedzenie Siglufjörður, ponieważ gdy byłem tam ostatnio dwa lata temu, zachmurzenie było tak duże, że w zasadzie niczego nie zobaczyłem. Tym razem stało się podobnie; jakby Islandia dała mi znać „wystarczy tego dobrego” i wróciliśmy do tradycyjnej ponurej aury. Nie przeszkodziło mi to jednak zrelaksować się tamtego dnia. Do miasteczka wiedzie droga 82, na której mija się Dalvík, Ólafsvík i potem dociera do Siglufjörður. Na tej trasie są aż trzy tunele, z czego jeden jednokierunkowy. W porównaniu z naszym tutaj jest to po prostu nowoczesna budowla, bo mijanki w środku są oświetlone. Jako osoba jeżdżąca codziennie do pracy i z niej wracająca właśnie tunelem jednokierunkowym uznałem ten odcinek za najprzyjemniejszy do jazdy. Pomyślałem sobie też, że przy drodze 82 jest takie trochę „trójmiasto” Północy jak na Wschodzie Reyðarfjörður, Eskifjörður i Neskaupstaður. Zdziwiło mnie natomiast, że w całym tym rejonie nie postawiono ani jednego Bónusa. Rozumiem, że obok jest duże miasto z licznymi sklepami, jednakże nie każdy ma samochód, czas i możliwości, by zakupy spożywcze sprowadzać z Akureyri. Zwłaszcza gdy dysponuje małym budżetem. Dzień w Siglufjörður upłynął leniwie i sympatycznie. Jeśli wybieracie się dalej na północ, czeka Was jeszcze jeden tunel jednokierunkowy, chyba najstarszy na Islandii. Nie lubię go, bo na odcinku ponad stu metrów nie ma żadnej mijanki i uważam, że stwarza to zagrożenie. Póki co nikt tam nie zginął, ani nie słyszałem o żadnej kolizji, więc najwidoczniej przesadzam w swoich lękach. Albo mam większą wyobraźnię, gdy codziennie przemierzam tego typu miejsce.

"Widoki" między tunelami

 

Islandia była więc tamtego dnia ponura, ale odkryłem niebywale rozległe pola łubinów i poćwiczyłem sobie mój beznadziejny islandzki z lokalsami (oczywiście oni byli mili i mówili, że wychodzi mi całkiem nieźle). Wspaniale było po prostu się zatrzymać. Wiedziałem, że następnego dnia czeka mnie ostatni odcinek z Akureyri do domu, czyli ponad 550 km, więc ten pochmurny dzień poświęciłem po prostu relaksowi, nigdzie się nie spiesząc.

Na ostatnim etapie podróży czułem już coraz większą ekscytację, bo wracałem do domu. Kiedy ostatecznie wjechałem już na Fiordy Zachodnie, całkowicie zniknęła moja niepewność za kierownicą, która towarzyszyła mi od feralnego wypadku z oponą. Po drodze zatrzymałem się na dłużej tylko w jednym miejscu. To kościół w Víðimýri, który bardzo lubię i który łatwo przeoczyć, jeśli się za bardzo naciska na gaz na „jedynce”, bo trzeba do niego kawałek odbić. Ten pokryty darnią kościół pochodzi z XIX wieku, natomiast podoba mi się przede wszystkim jego otoczenie. Przyznam, że dużo przyjemniej jest spędzić czas tam niż w oblężonym przez agresywne muszki Hverir, które jest totalnie komercyjne z płatnym parkingiem, a przecież piękną alternatywą nieopodal, gdy chce się popatrzyć (i powąchać) dymiącej ziemi, jest pobliska Krafla, o której wspominałem w poprzednim poście.

kościół w Víðimýri

 

Powrót do domu był jak oczyszczenie. Nie wiem, co jest takiego w Fiordach Zachodnich, że absolutnie żadne inne miejsce w Islandii nie jest w stanie skraść mi serca choć po części jak ten rejon. Wróciłem do pracy, dostałem śmieszną pensję, bo za urlopowe dni mi nie zapłacono i… postanowiłem wypowiedzieć się w pewnej sprawie, choć zdawałem sobie sprawę, że nie ma to najmniejszego sensu, bo znowu rozpętam tak zwaną gównoburzę i dam pożywkę dla hejterów, którzy zapewne nie czytają mojego bloga, ale cały czas obserwują moje profile w social mediach. Cały czas zastanawiam się nad tym, jak smutne musi być życie człowieka, który obserwuje i komentuje miejsce prowadzone przez kogoś, kogo darzy nienawiścią. A po opublikowaniu mojego filmu na temat Dawida Siódmaka szambo oczywiście wybiło, choć po prostu wyraziłem swoje zdanie i miałem do tego prawo.

Siglufjörður interesowały mnie też takie miejsca

 

Zanim jeszcze pojawiły się hejterskie komentarze, wiedziałem już, że będą nawiązania do mojego pisania do „Gazety Wyborczej”, zbierania na wkład własny do kupienia tutaj domu i kilka innych tematów oraz nawiązania do tego, że jestem zazdrosny, bo „Siódmy w świecie” ma sto razy większe zasięgi niż ja. Przeglądając tylko te wszystkie nieprzyjemne komentarze, koncentrowałem się na ludziach, którzy przyznawali mi rację. Dostałem kilkanaście prywatnych wiadomości wspierających od osób, których ambicją nie jest dowalić komuś publicznie w Internecie, i którzy podzielają moje zdanie. Powiedziałem, że niejaki Dawid Siódmak jest szkodliwy społecznie. Dlaczego? Dlatego, że manipuluje obrazem Islandii. Nie śledzę go, nie czytam jego treści, nie oglądam filmów (choć naprawdę wyprowadziła mnie z równowagi rolka podesłana przez znajomą, w której pan Dawid punktuje, że w zasadzie wszystko na Islandii mamy za 0 złotych), ale wciąż gdzieś na niego trafiam. On jest po prostu wszędzie. Szkodliwość społeczna w moim odczuciu polega na tym, że mimo, iż podkreśla swój status tymczasowego rezydenta islandzkiego, który widzi ten kraj w lecie, żyjąc za darmo z wiktem i opierunkiem na farmie, prezentuje ludziom wyidealizowany obraz Islandii. Kraju, w którym zarabia się bardzo mało, gdy jest się obcokrajowcem, ale ceny wszystkiego – mieszkań, jedzenia, paliwa – są dokładnie takie jak dla Islandczyków zarabiających generalnie więcej niż imigranci (to nie jest norma, ale słyszałem na ten temat już bardzo dużo).

Siglufjörður

 

Nie jest moją intencją atakowanie Dawida Siódmaka. Niech sobie żyje, jak sobie żyje. Oby nigdy nie miał problemów zdrowotnych i nie dowiedział się, jak „działa” islandzka służba zdrowia, zwłaszcza na prowincji. Ale proszę go, by nie opowiadał ludziom z zagranicy, jakie to islandzkie życie jest idylliczne. Nie jest idylliczne. Pomijając to, że ten chłopak nie przeżył tu ani jednej zimy, nie proponuje za wiele dla osób, które chcą tu osiąść na stałe jak ja i w dodatku solo, co jest wielkim wyczynem, gdy po opłaceniu wszystkiego zostaje ci śmieszny fragment miesięcznej pensji. Szkodliwość społeczna w moim odczuciu to zachęcanie rzeszy Polaków do przybycia tutaj, bo przecież jest tak bajkowo i wspaniale. Nie jest. Islandię się kocha albo się jej nienawidzi. To nie jest miejsce dla każdego. Nic tu nie ma za 0 złotych. Za to, by obejrzeć każdy fragment natury musisz zapłacić – choćby cenę paliwa, aczkolwiek rozumiem, że pan Dawid pewnie jeździ stopem. Płace na Islandii generalnie nie zmieniają się od dawna, ceny – idą w górę jak szalone. W regionie stołecznym ludzie gnieżdżą się w mieszkaniach z obcymi osobami za połowę swoich pensji. Zwykła woda mineralna drożeje średnio o 50-100 koron tygodniowo. Tygodniowo! Starsi ludzie radzą mi tutaj: zabieraj pieniądze z banku, bo rok 2008 (kryzys finansowy) zbliża się ponownie wielkimi krokami (wówczas ludzie zostali bez pieniędzy, bankomaty nie działały). Islandia jest najpiękniejszą wyspą na świecie i rzeczywiście praktycznie każde zdjęcie stąd jest jak z bajki. Ale codzienne życie tutaj na stałe dalekie jest od sielanki. To miałem na myśli, wskazując szkodliwość społeczną opowieści „Siódmego w świecie”. Pomijam już fakt, że cena jego e-booka o tym, jak znaleźć pracę na Islandii i żyć tu na co dzień (na jakim „co dzień”, skoro kolega sympatyczny zawija się stąd z końcem lata i nie ma pojęcia, że na takich Fiordach Zachodnich śnieg sypie konkretnie od października nawet do końca kwietnia, a do pracy trzeba dojeżdżać, celując w drogę?) nie jest powszechnie dostępna, ale po wyszukaniu i ujrzeniu tych 99 złotych wiem jedno: trochę drogo jak na „kompendium” wiedzy o Islandii, o której można znaleźć właściwie wszystkie informacje w Internecie. Może nie te, jak się tu żyje na co dzień. Żyjąc na stałe. Jak ja, ponad dwa lata. I to jego „tak trzeba żyć”. Tak, to znaczy jak? Kto komukolwiek daje prawo, by mówić drugiej osobie, jak ma żyć? By nawet to sugerować, bez kategorycznego „trzeba”? Zamykam temat i nie zamierzam już do niego wracać. Komentarze pod filmem na Fb dały mi do zrozumienia dwie rzeczy: cała masa osób nie rozumie, jaką mam osobowość, przez co przeszedłem, jak odbieram pewne sprawy i że nie, nie narzekam, po prostu punktuję absurdy i bolączki. Po drugie i najważniejsze – wracając do tego, że niby jestem zazdrosny o popularność Dawida Siódmaka. Nie jestem zazdrosny o żadną popularność, przyjechałem tu dla natury, a kontakty z ludźmi ograniczam do minimum, choć staram się prowadzić solidny Instagram, bo piękno Islandii jest tego warte. Może to Wy, wypisujący te wszystkie posty (czy poświęcałbym swój cenny czas na coś takiego w stosunku do obcej mi osoby?), jesteście zazdrośni? Że przyjechałem tu sam, nie miałem niczego i samodzielnie ogarnąłem sobie życie w tym trudnym kraju? Że poza kilkoma wspaniałymi osobami nikt z rodaków mi nie pomógł, a praktycznie wszystko zawdzięczam Islandczykom? Kroczę swoją drogą, lubię ją, lubię swoją nieprzewidywalność, ale miłość jest niezmienna i jestem w domu, Islandia to mój dom. Na jakim etapie życia są ludzie, którzy obserwują profile znienawidzonych ludzi, by tylko czekać okazji, aby im coś dowalić – nie wiem. Wiem natomiast, że mam grono wielu sympatyków i na koniec chciałem serdecznie pozdrowić wszystkich, którzy wspierają mnie w emigracyjnej drodze. I potrafią połączyć kropki, że nie jest ona ani typowa, ani przewidywalna.

Łubinowe pola
 ---

Jeśli podoba Ci się ten blog i chcesz mnie wesprzeć na emigracji, możesz to zrobić TUTAJ