niedziela, 6 kwietnia 2025

Kwiecień zaskoczeń

 

Kwiecień na Fiordach Zachodnich nadal nie przyniósł zimy, ale wciąż mam nadzieję, że jeszcze przyjdzie. Jeżdżenie po asfalcie o tej porze roku jest co najmniej dziwne. Tak czy owak natura jak zawsze obezwładnia bez względu na to, czy tutejsze góry są białe czy tylko lekko sprószone śniegiem. Czeka mnie wymiana opon letnich, które muszę sobie kupić nowe, bo Marilyn ma być w pełni sprawna i funkcjonalna, zanim w czerwcu ruszę na urlop i po raz pierwszy od ponad dwóch lat życia tutaj zobaczę wreszcie między innymi islandzkie Fiordy Wschodnie. Tanie noclegi zapewniają związki zawodowe. Nie muszę się martwić kosmicznymi cenami na Booking. Mam domek letniskowy na tydzień i mieszkanie w Akureyri na trzy dni. Będzie to zatem podróż niskobudżetowa (pomijając spalone paliwo).

Chciałem się odnieść do sprawy, która zelektryzowała mnóstwo osób. Chodzi o to, że próbuję zebrać jakiś procent kwoty wkładu własnego na zakup domu. Mogę korzystać tylko z PayPal (link do wpłat znajdziecie TUTAJ), ponieważ nie mam polskiego konta. Wiele osób zarzuca mi, że to, co robię, jest niestosowne. Bo robię to publicznie. Po pierwsze – nikogo nie zmuszam do żadnych wpłat. Po drugie – liczba negatywnych komentarzy pod informacją o tym, co robię, jest odwrotnie proporcjonalna do tychże wpłat. Załączam informację o zebranej do tej pory kwocie. Dwieście złotych przeznaczyłem na urlopowe paliwo. A teraz kilka słów wyjaśnienia dla zniesmaczonych.

 


Ceny nieruchomości na Islandii osiągają kosmiczne ceny. Ja mieszkam na prowincji, gdzie niczego już się nie buduje. Wynająłem piękny dom, który pokochałem całym sercem. Mój wspaniały landlord pobiera ode mnie dosłownie symboliczną kwotę wynajmu. Tymczasem za rok chce ten dom sprzedać. Kupić coś innego w okolicy. A ja nie chcę się stąd wyprowadzać. Nie zamierzam mieszkać w schowku na szczotki, bo udało mi się znaleźć cudowne miejsce do życia. Nie jestem żebrakiem, nie oczekuję od innych załatwiania oczywistych życiowych spraw. Jakkolwiek lubię swoją pracę, zarabiam bardzo mało. Koszt domu to około 30 milionów koron. Islandzkie banki nie są jak polskie – osobie zbliżającej się do pięćdziesiątki spokojnie dadzą kredyt hipoteczny na trzydzieści lat. Będę zatem sam zarabiał na swoje utrzymanie, jak robię to do tej pory. Nie interesuje mnie, czy dożyję spłaty tej hipoteki, bank po prostu przejmie nieruchomość i sprzeda ją w lepszej cenie. Interesuje mnie to, by mieć ten dom, bo nic wspanialszego w okolicy mi się nie trafi. Islandzka instytucja HMS proponuje pożyczki na zakup nieruchomości z odroczonym terminem spłaty, natomiast obejmuje ona nowe mieszkania, choć jest duża szansa, że w wiosce na Fiordach Zachodnich, otrzymam tę dotację mimo tego, że dom jest stary (zamierzamy go jednak z landlordem odświeżyć, między innymi pomalować z zewnątrz). Mam nadzieję, że się uda.

To nie jest tak, że zdrowy chłop zdolny do pracy oczekuje, że ludzie kupią mu dom. Od początku mojej kariery zawodowej pracowałem solidnie i uczciwie. Nigdy nie wziąłem złotówki/korony bez opodatkowania. Spełniłem swoje marzenie o życiu na Islandii, a wisienką na torcie będzie dom, który mój landlord chce sprzedać właśnie mnie, nikomu innemu. Wszystko, co tu osiągnąłem, osiągnąłem ciężką pracą. Nikt nie ma prawa oceniać mnie ani mojego życia. Nikt nie wie, jak trudno mi tu było i nie obchodzą mnie opinie kanapowych mędrców o moim życiu. Dlatego komentarze o tym, że zwyczajnie i życzliwie proszę ludzi o wsparcie, są dla mnie niezrozumiałe z kilku powodów. Każdy, kto wpłaci choć drobną kwotę (a sami widzicie, że pięćset złotych to jest kropla w morzu potrzeb, choć i tak jestem wdzięczny za każdą złotówkę), jest u mnie mile widziany – może zaplanować podróż na Islandię i zatrzymać się w tym pięknym domu, o którego posiadanie walczę. Nie, nie da się kupić mieszkania w Islandii tak łatwo jak w innych krajach europejskich. Nie, nie zamierzam wracać do Polski, dlatego chcę osiąść tutaj. Jeśli kogoś boli, że po prostu proszę o wsparcie, bardzo mi z tego powodu przykro. Ludzie zbierają w necie na naprawdę śmieszne rzeczy. Ja może miałbym większy budżet, ale kiedy w Polsce wydarzyła się powódź, wszystkie oszczędności przelałem na powodzian. Dlatego teraz dziękuję ludziom dobrego serca i bez względu na to, ile negatywnych komentarzy na mnie spadnie, pewnie jeszcze parę razy poproszę o wsparcie. Bo nie widzę w tym niczego niestosownego. Nie siedzę tu na żadnym socjalu (a mógłbym, za rok na przykład wziąć rentę z powodu chronicznej bezsenności), uczciwie pracuję na PKB tego państwa, ale nawet w swoim sklepie widzę, że ceny rosną nie z roku na rok, lecz z miesiąca na miesiąc. Wiem, że to nie jest dobry czas na kupowanie domu w Islandii. Ale innego nie będzie, bo zegar tyka, a ja drugiego życia nie otrzymam. Zatem zamiast komentować moje działania (przecież żadne z Was nic nie wpłaci, bo to obciach prosić o coś takiego) zajmijcie się może realizowaniem własnych marzeń, a nie klikaniem w klawiaturę z przekonaniem o tym, że nieźle mu dowaliłem/dowaliłam.


 

A teraz o czymś cudownym. We Flateyri odbył się festiwal literacki - Bókmenntahátíð Flateyrar. Tak, na końcu wyspy pojawili się różni pisarze oraz ludzie kultury. Miałem przyjemność wziąć udział w ciekawym panelu literackim, jak również u siebie w domu zgromadzić publikę, której przeczytałem po polsku fragment „Gorszej”, a potem zaprezentowałem, w jak estetyczny sposób polscy wydawcy wydają powieści i opowiedziałem trochę o polskim rynku książki, co zdumiało co najmniej część słuchaczy (żenujący procent od ceny okładkowej książki trafiający do kieszeni autora czy to, że zaledwie kilkunastu pisarzy w Polsce może z pisania żyć). Bardzo ciekawe wydarzenie pokazujące, że nawet tu, na krańcu islandzkiej mapy, mogą się dziać rzeczy tak wartościowe. Bardzo dziękuję za organizację imprezy wenezuelskiej pisarce Helen Cova, która jak ja mieszka we Flateyri i oddała festiwalowi całe swoje serce.

Powoli można wjeżdżać w niektóre drogi szutrowe, więc udaję się czasem na dłuższe wycieczki. Staram się również jak mogę brać dodatkowe godziny pracy. Ograniczam wydatki. Uczę się minimalizmu. Wszystko z marzeniem o własnym domu i zbliżającym się urlopie. To, co jeszcze jest cennego w mojej pracy w markecie, to niesamowity przegląd ludzkich osobowości. Od niebywałej serdeczności po totalną ignorancję, bez odpowiadania na „dzień dobry” czy z rozmawianiem cały czas przez telefon. Myślę, że powoli przyzwyczajam się, że Islandia funkcjonuje diametralnie inaczej niż Polska i niczego w tym nie zmienię, jeśli nie pójdę na kompromisy z samym sobą. To najpiękniejsza wyspa na świecie, jednakże miłość do natury muszę jakoś pogodzić z tym, że w państwie i społeczeństwie także mam obowiązek się odnaleźć. Bez względu na to, ile we mnie introwertyzmu i jak bardzo cenię sobie samotne życie. Wiem, że wygrałem nowe. I wiem, że nikomu nie robię krzywdy, prosząc o wsparcie. Miejcie dobrą wiosnę w Polsce, tutaj ona szybko nie przyjdzie. Zresztą w Islandii są dwie pory roku – zima i lato.


 

I jeszcze z rzeczy, które bardzo mnie ucieszyły – moje dwie powieści, czyli „Toksyczność” oraz „Gorsza” ukażą się niebawem w formie audiobooków. Ponieważ te formaty książek są bardzo popularne od jakiegoś czasu, niezmiernie się cieszę, że ważne dla mnie powieści wydane w 2019 i 2021 roku zyskają nowe życie, nowych czytelników (a raczej słuchaczy). Być może to, co wydarzyło się zupełnie niespodziewanie, to sygnał dla mnie, bym nie porzucał jednak myśli o tym, by kiedykolwiek napisać kolejną książkę. Islandia nauczyła mnie pokory, twardości, determinacji i zdecydowania. Wciąż jednak uczy tego, by nie zakładać czegoś na stałe ani głosić, że czegoś nigdy nie zrobię.


środa, 12 marca 2025

Marcowo, dynamicznie

 

Dzisiejszy wpis uzupełniać będą zdjęcia z plaży w Holcie. Jest to miejsce, do którego stosunkowo łatwo i szybko mi dotrzeć o każdej porze roku i tam właśnie najskuteczniej ładuję życiowe akumulatory, gdy dopada mnie zmęczenie albo fatalny nastrój. A co w tym miesiącu? Marzec to czas, w którym wiele się dzieje, ale przede wszystkim okres dwóch radosnych oczekiwań – na ponowny przyjazd mojej przyjaciółki Asi pod koniec miesiąca, dzięki czemu wreszcie będę miał możliwość na co dzień pogadać z kimś, kto mnie rozumie i nadaje na podobnych falach, a także na wymarzony urlop. Wreszcie, od sierpnia 2023 roku będę miał dwa tygodnie urlopu, a co więcej – środki, by sensownie go zagospodarować. Przykro mi, że ujmę trochę z puli zbierania na wkład własny do kredytu mieszkaniowego, lecz dwutygodniowy odpoczynek po prostu mi się należy po tym, jakie piekło przeżyłem, rezygnując z pierwszej pracy, będąc po raz pierwszy w życiu zawodowym na bezrobociu przez dwa tygodnie (o pieniądze zasiłkowe za ten czas trzeba było po prostu walczyć z systemem, choć mi się należały, ale śmiałem sam zrezygnować, nie zwolniono mnie) i ogólnie doświadczając trudów emigracji w pojedynkę, które na dłuższą metę bez możliwości zresetowania się, są po prostu mocno męczące.


 

Marzec to również czas doświadczenia granicznego oraz dwóch nowych aktywności, których jestem bardzo ciekaw. Przede wszystkim mogłoby nie być tych słów, tego bloga dalej i mnie samego, gdybym w jednej sekundzie nie zachował na drodze zimnej krwi. Jechałem do pracy w warunkach atmosferycznych, które były całkiem znośne, lecz w warunkach drogowych, jakich do tej pory nie doświadczyłem, myśląc, że jeździłem w najgorszych – w białej ścianie przy intensywnym śniegu i wietrze. Na drodze było wówczas wszystko: lód, woda, śnieg, totalna breja przy kilku stopniach na plusie. Wyjeżdżając ze swojej wioski, od razu poczułem, że trzeba dostosować prędkość, bo Marilyn tańczyła jak baletnica. Jadąc powoli, minąłem jedno auto, którego kierowca też mocno się koncentrował, żebyśmy się nie zderzyli fragmentami karoserii. Mijając drugie, popełniłem błąd – za mocno wcisnąłem hamulec. Nie wiem teraz, dlaczego to zrobiłem, jechaliśmy powoli i spokojnie byśmy się zmieścili. Zrobiłem to jednak. Traf chciał, że miało to miejsce akurat na zakręcie, przy którym z prawej strony jest urwisko. Moja Honda wpadła w potężny poślizg 180 stopni już po minięciu drugiego samochodu i kierowała się czołowo w przepaść. To była dosłownie jedna sekunda i działanie atawistyczne, na wdechu, bez paniki. Wyprowadzałem Marilyn z kilku poślizgów spowodowanych różnymi czynnikami, ale żaden z nich nie groziłby mi śmiercią, gdybym nie zapanował nad autem. Tutaj było inaczej. Bez doświadczenia w tego typu akcjach na drodze, niechybnie poleciałbym do fiordu i jeśli nie zginął, był do końca życia warzywem błagającym służbę zdrowia o zakończenie cierpień. A jednak przetrwałem. Zadecydowała sekunda, zdecydowanie i doświadczenie za kierownicą w trudnych warunkach. Długo dochodziłem do siebie. Nadal dochodzę. Kierowca z samochodu, który mnie mijał, oczywiście odezwał się za chwilę na Messengerze z pytaniem, czy wszystko OK (tu przecież wszyscy wszystkich znają). Napisał, że to wyglądało przerażająco. Nie wiem, jak wyglądało, wiem jedno – na islandzkiej prowincji żyje się na krawędzi i w każdej chwili można życie stracić. I tak już będzie, bo taki rodzaj życia i miejsca do niego wybrałem. Wywalczyłem więc nowe życie. To do czegoś zobowiązuje. Muszę jeszcze ochłonąć, a potem zadać sobie pytanie o to, co w zamian powinienem dla siebie zrobić dobrego. Bo żyję, a mogłoby mnie nie być w jednej sekundzie.

Myślę przy okazji o tym, że zagrożenie życia może pojawić się także wówczas, gdy na przykład spotka mnie zawał czy udar w środku zimy. Drogi są niełatwe do przejechania albo zamknięte. Najbliższy transport – jeśli już zdołam wystukać 112 – przybędzie najwcześniej za pół godziny, o ile przybędzie. Wiem, muszę liczyć się z ewentualnością, że coś takiego może się zdarzyć i mam pełną świadomość, gdzie mieszkam. Z jakimi możliwościami, a raczej niemożliwościami służby zdrowia. To mój wybór i wiem, jakie niesie konsekwencje. Natomiast niedawno ktoś podesłał mi link do filmiku, w którym lokalna polska instagramerka jako ciekawostkę z uśmiechem opowiada sytuację, w której tutejszy szpital nie chciał się zająć jej dzieckiem ze złamaniem. Naprawdę nie wiem, jak skomentować to, że ktoś robi sobie żarty z sytuacji granicznej swojego dziecka i informuje, uśmiechając się, że tutaj najlepiej zachorować nagle przed godziną 15, bo potem szpital jest zamykany.


 

Kondycja islandzkiej służby zdrowia na Fiordach Zachodnich jest tragiczna. W moim odczuciu to nie jest powód do żartów, zwłaszcza gdy dotyczy najbliższej osoby. Znam historie ludzi, którzy zwijając się z bólu, czekali przy zamkniętych drzwiach szpitala, bo tak zwana opieka całodobowa tutaj to czysta fikcja i prawdziwa indolencja. Nie mamy w Ísafjörður zasadniczo żadnego lekarza specjalisty na miejscu. Kiedy rok temu miałem poważny problem z okiem, dzwoniłem do centrum okulistycznego w stolicy z pytaniem o przyjęcie mnie. Zaproponowano mi termin na listopad. Problem polegał na tym, że oko było w złym stanie w marcu. A to już Reykjavik, nie jakieś Fiordy Zachodnie. Mogę zapomnieć o jakiejkolwiek konsultacji psychiatrycznej tutaj w związku z moją przewlekłą bezsennością. Mogę się cieszyć, bo wywalczyłem (to samo nie przyszło) możliwość otrzymania stałej lekarki pierwszego kontaktu, a nie odwiedziny u lekarzy z Danii, którzy przylatują tutaj na pół roku, zapominają cię minutę po wizycie, a objawy sprawdzają w Google. To naprawdę nie jest śmieszne, nie jest żadną islandzką ciekawostką. Ponieważ wiem, co wybrałem i gdzie żyję, przyjmuję wszelkie ryzyko związane z taką „kondycją” służby zdrowia. Ale kompletnie nie pojmuję, jak można historię swojego dziecka, któremu nie chcą udzielić pomocy, przedstawiać jako lokalną ciekawostkę.

Jednak miało być jeszcze o dwóch całkiem nowych aktywnościach, bo znowu mi zarzucą, że wcale tak nie jest, jak piszę albo że jakim prawem odczarowuję cukierkowy obraz Islandii, na którym dla ludzi z zewnątrz wszystko jest takie cudowne, a z pewnością służba zdrowia. Może nie mamy na dalekiej prowincji właściwej opieki medycznej, ale mamy za to festiwal literacki! Tak, tu docierają również pisarze oraz ludzie związani z literaturą. Nad całością przedsięwzięcia czuwa wenezuelska pisarka Helen Cova, której bardzo zazdroszczę płynnego posługiwania się językiem islandzkim. Jeśli chcecie śledzić szczegóły wydarzenia, możecie to zrobić, dołączając na Fb TUTAJ. Jednym z wydarzeń będzie spotkanie u mnie w domu, podczas którego przeczytam po polsku fragment jednej ze swoich powieści i opowiem zebranym – zapewne po angielsku, bo po islandzku bym dukał – jak to jest być recenzentem w Polsce. A dokładnie być nim od osiemnastu lat i przyglądać się polskiemu rynkowi książki. Myślę, że to będzie ciekawe zwłaszcza dla islandzkich pisarzy, którym w tym kraju się płaci za pisanie uznawane po prostu za pracę. Nie mówiąc już o tym, że są to twórcy z państwa, które poświęca recenzjom literackim dużo więcej miejsca na przykład na łamach prasy niż duży trzydziestoośmiomilionowy kraj, w którym wciąż utyskuje się na poziom czytelnictwa. Dla mnie zaś ciekawe będzie uczestniczenie w planie filmowym ekranizacji „Hildur”, bestsellerowej powieści Satu Rämö, którą miałem okazję recenzować TUTAJ. Oczywiście zaproszono mnie do udziału w zdjęciach jako statystę, nie jako aktora. Moim zadaniem będzie stać przed domem, do którego wchodzi główny bohater, palić papierosa i powiedzieć mu „dzień dobry”. Odpowiedzialne, prawda? Najbardziej jestem ciekaw tego, jak wygląda praca na planie filmowym, więc z pewnością będzie to intrygujący dla mnie dzień i bardzo dobry – nie tylko dlatego, że dorobię sobie do skromnego budżetu emigranta.


 

Tymczasem marzec to już pełen powrót słońca i dzień, który trwa bardzo długo. Koniec z sezonem na świeczki, pozostają lampki LED włączane zaledwie na kilka godzin w nocy. Islandia zaczyna tonąć w świetle, co cieszy większość ludzi, ale nie mnie. Najpiękniejszy dla mnie okres do życia na wyspie, czyli czas od listopada do lutego, właśnie się zakończył. Wiadomo, że powrót światła to również powrót lata, a tym samym otwarcia wszystkich dróg, po których można sobie bezproblemowo jeździć bez poczucia, że w jednej chwili życie może się zakończyć z powodu mocniejszego wciśnięcia hamulca. Wybrałem urlop w czasie trwania dnia polarnego, by jak najwięcej zobaczyć na wyspie. Chcę przede wszystkim odwiedzić wszystkie ciekawe zakątki Fiordów Wschodnich, gdzie mnie jeszcze nie było podczas żadnych z czterech podróży turystycznych, gdy jeszcze tu wracałem i nie śmiałem myśleć o zamieszkaniu na stałe. Zatem słońce wraz z jasnością to nadzieja na ciekawą odmianę i podróżowanie, niemniej jednak nic mnie tak nie koi jak Islandia spowita wiecznym mrokiem. A jak dodać do tego jeszcze gęstą mgłę, której w tym roku było bardzo mało, to już jest dla mnie idealnie. Tymczasem idzie czas światła, zima była bardzo łagodna i zastanawiam się, czy do kwietnia jeszcze pokaże, na co ją stać. Tymczasem mnie stać na urlop i wreszcie będę go miał. Nigdy nie sądziłem, że tak oczywista rzecz będzie tak cieszyć. A jednak. Do napisania w kwietniu.


środa, 19 lutego 2025

Być sobą

 

Back to black, czyli kolor włosów z młodości

Mój lutowy wpis nie będzie kolejnym prozaicznym sprawozdaniem z emigranckiego życia ani następnym raportem pogodowym, choć byłoby o czym pisać, bo Islandię nawiedziło w ciągu sześciu tygodni kilka silnych sztormów, jakiś czas temu czerwony alert pogodowy z powodu huraganowych wiatrów obowiązywał na prawie całej wyspie, a od jakiegoś czasu zima zniknęła. To znaczy jest zimno, lecz śniegu coraz mniej. To niewyobrażalne, żeby w lutym jeździć tutaj przez ponad tydzień po asfalcie. A jednak tak się dzieje. I nie o tym ten post. Także nie o tym, że postanowiłem wrócić do naturalnego koloru włosów z czasów, kiedy jeszcze nie byłem siwy, choć ta zmiana sprawia mi dużą przyjemność, bo przypomina młodość, a wraz z nią ciepło wspominaną niefrasobliwość.

Na prywatnym profilu facebookowym podzieliłem się wątpliwościami dotyczącymi tego, czy ja dobrze rozumiem islandzkie bycie sobą. Bo to, co najbardziej sobie cenię w tym kraju po dwóch latach pobytu, to właśnie przestrzeń do bycia sobą, gdyż nikt nie ingeruje w czyjeś życie ani nie sugeruje komuś, co ma z nim robić. Kiedy przyleciałem na wyspę i dzieliłem się publicznie spostrzeżeniami, byłem atakowany, że aby wypowiadać się na temat islandzkiej codzienności, trzeba tu dłużej pomieszkać. OK, mieszkam dwa lata. Wiem, że to wciąż krótko, ale wiem również, że większość tamtych spostrzeżeń to opinie, których nie zmieniłem. Nie wiem zatem, komu zależy na kamuflowaniu rzeczywistości – Islandczykom czy islandzkiej Polonii.

 

Po pierwsze - natura


Wciąż zaznaczam, że moja emigracja to emigracja „z fanaberii”. Nie wyjechałem za granicę, ponieważ źle mi się żyło w ojczyźnie (nie miałem pracy, miałem inne problemy, cokolwiek), ale tylko z powodu fascynacji naturą. Spoglądanie więc krytyczne i dzielenie się krytycznymi uwagami na temat państwa oraz społeczeństwa, które samo w sobie nie były celami mojej emigracji, jest w moim przypadku bezpośrednie, bo natura mnie na Islandii nie skrzywdziła i nie zawiodła, zaś kraj czy ludzie – owszem. Dlaczego mam nie pisać o tym, że Islandia jako państwo nie jest rajem na ziemi, choć jest nim jako wyspa? Zmierzam do tego, że jestem sobą, gdy jestem bezpośredni. Nie umiem w hipokryzję i zazwyczaj wszystko mówię wprost. Staram się oczywiście nikogo tym nie krzywdzić, ale mogę czasem urazić. Problemem poruszonym we wspomnianym poście na Fb była kwestia asertywności.

Zawsze jasno i czytelnie informowałem o swoich potrzebach, oczekiwaniach, prośbach i pragnieniach. Zawsze starałem się zrozumieć inny punkt widzenia odbiorcy i to, że inny człowiek odbiera mnie nie w taki sposób, w jaki próbuję mu siebie pokazać. Asertywność uratowała mi życie wielokrotnie, a przede wszystkim pomogła zawsze poradzić sobie z tym życiem, nawet w najtrudniejszej sytuacji. A najtrudniej jest w pojedynkę. Zwłaszcza zmieniać kraj zamieszkania, bo się zakochało w krajobrazie. I moje wątpliwości dotyczyły tego, czy bycie asertywnym nie jest już wpisane w kod islandzkiego bycia sobą. Bo asertywność jest tu odbierana bardzo często jako konfrontacyjność. A w związku z nią pojawiają się wszelkiego rodzaju odsuwania, separacje. Nie przyjechałem tu zaprzyjaźniać się z ludźmi, jednak – jak zauważyli moi znajomi w komentarzach – to, co ja uznaję za stanowcze, lecz jednocześnie kulturalne i zasadne, przez innych może być odbierane inaczej. W związku z tym ludzie odsuwają się tu ode mnie dlatego, że za często mówię o pewnych sprawach wprost. Tylko jedna osoba – dopiero zagadnięta przeze mnie – napisała mi SMS, że nie zgadza się z moimi poglądami, więc zablokowała mnie na Fejsie.

Przez dwa lata poczyniłem kilkadziesiąt obserwacji dotyczących mentalności Islandczyków, ale dużo więcej ciekawszych dotyczy Polaków żyjących na Islandii. To jednak nie post o tym, bo znowu mi ktoś zarzuci, że za krótko mieszkam, by wypowiadać takie opinie, jakie pojawiają się w mojej głowie. Zasadniczo nie staż bycia w danym miejscu, lecz umiejętność wykorzystywania tej głowy – rozglądania się, analizowania, łączenia kropek, uczenia się przez doświadczenia – dają prawo do opowieści o jakimś świecie wprost z całkowicie oczywiście subiektywnego punktu widzenia, natomiast mnie boli, że szeroko rozumiane „wprost” to tutaj prosta droga do ostracyzmu.

 

Po drugie i ostatnie - natura. Dla niej tu jestem.


Nie potrzebuję bliskości ludzi, ale nie chcę być też dla nich powietrzem. Nie interesuje mnie, co mówią o mnie za moimi plecami, ale interesuje, w jakim stopniu traktują mnie podmiotowo. A wspomniałem na Fb, że sporo ludzi odsuwa się ode mnie właśnie na Islandii, a sporo trzyma bardzo silny dystans i poza niego nie wychodzi. Dlaczego? Nie dlatego że Islandczycy są zimni i przyzwyczajeni do dystansu. Bzdura. Widuję niejednokrotnie jak znający się od zawsze znajomi ściskają się tutaj i cieszą ze spotkań bardziej ekstrawertycznie niż niejeden Grek czy Włoch. Dystans tworzy się także przez to, że ja czasem uznaję coś za normalne, a oni – za niezręczność, niestosowność, niewłaściwość, ingerencję. Dystans tworzy oczywiście moja wciąż słaba znajomość języka islandzkiego, ale nie sądzę, że w tym leży zasadniczy problem.

OK, ale czy na przykład konfrontacyjnością jest to, że oczekuję jakichś informacji zwrotnych od policji, której zgłosiłem publiczne szkalowanie, i ich nie otrzymuję? Czy mam milczeć, gdy mija kolejny dzień braku odpowiedzi na jakieś istotne dla mnie, zadane mailowo pytanie do jakieś instytucji? Mam nie mówić o tym, że pojawiają się w moim życiu trudności, które stwarza funkcjonujący tu świat, a nie ja, który rzekomo odróżniam się od tego świata? Co to znaczy być sobą na Islandii? Unikać trudnych tematów, problemy zamiatać pod dywan, nie mówić komuś czegoś wprost, lecz tylko za jego plecami, a po wejściu w jakąś prostą relację wymagającą choćby powiedzenia „cześć” na ulicy traktować drugą osobę jak powietrze, bo wielu tak robi?

Jest mi coraz lżej i łatwiej z tutejszym klimatem i wszystkim, co oferuje natura. Jest coraz trudniej z ludźmi. Nie chodzi mi o to, że szukam atencji albo jakichś przyjaźni tutaj. Boli to, że często bywa się traktowanym jak powietrze w momencie, w którym powie się prawdę bezpośrednio w twarz albo zasygnalizuje, że coś jest nie tak, choć druga osoba za wszelką cenę stara się zamknąć oczy i nie widzieć, że dzieje się coś niedobrego. Naprawdę bardzo cenię luz islandzkiego życia, w którym obok innych ludzi możesz robić dosłownie co chcesz, jeśli to nikogo nie krzywdzi. Jednak martwi mnie fakt, jak bardzo można stać się niewidzialnym, w zależności od tego, im więcej powie się rzeczy, które są tu „niestosowne” (np. przypominanie komuś, że nie pomógł mi rozwiązać problemu, choć go o to prosiłem i jest do tego zobowiązany).

Dziwnie żyć w kraju i społeczeństwie, którego wciąż się nie rozumie. Bo przecież nie o dostosowanie się absolutnie do wszystkiego tutaj chodzi, prawda? Przecież Islandia to kraj, w którym możesz być w pełni sobą. Uważaj tylko na to, żebyś przypadkiem nie został sobą całkiem sam, bo nie pasujesz do miejsca, wspólnoty, zwyczajów, poglądów czy wypracowanej w wielu sytuacjach hipokryzji połączonej z pamięcią złotej rybki. Najcudowniejsza wyspa świata. Najtrudniejszy do zrozumienia kraj. Chciałbym się cieszyć w pełni jednym i drugim. Jedno mnie rozkochało, drugie wciąż wprawia w zdumienie, konsternację, a czasem smutek.