środa, 19 lutego 2025

Być sobą

 

Back to black, czyli kolor włosów z młodości

Mój lutowy wpis nie będzie kolejnym prozaicznym sprawozdaniem z emigranckiego życia ani następnym raportem pogodowym, choć byłoby o czym pisać, bo Islandię nawiedziło w ciągu sześciu tygodni kilka silnych sztormów, jakiś czas temu czerwony alert pogodowy z powodu huraganowych wiatrów obowiązywał na prawie całej wyspie, a od jakiegoś czasu zima zniknęła. To znaczy jest zimno, lecz śniegu coraz mniej. To niewyobrażalne, żeby w lutym jeździć tutaj przez ponad tydzień po asfalcie. A jednak tak się dzieje. I nie o tym ten post. Także nie o tym, że postanowiłem wrócić do naturalnego koloru włosów z czasów, kiedy jeszcze nie byłem siwy, choć ta zmiana sprawia mi dużą przyjemność, bo przypomina młodość, a wraz z nią ciepło wspominaną niefrasobliwość.

Na prywatnym profilu facebookowym podzieliłem się wątpliwościami dotyczącymi tego, czy ja dobrze rozumiem islandzkie bycie sobą. Bo to, co najbardziej sobie cenię w tym kraju po dwóch latach pobytu, to właśnie przestrzeń do bycia sobą, gdyż nikt nie ingeruje w czyjeś życie ani nie sugeruje komuś, co ma z nim robić. Kiedy przyleciałem na wyspę i dzieliłem się publicznie spostrzeżeniami, byłem atakowany, że aby wypowiadać się na temat islandzkiej codzienności, trzeba tu dłużej pomieszkać. OK, mieszkam dwa lata. Wiem, że to wciąż krótko, ale wiem również, że większość tamtych spostrzeżeń to opinie, których nie zmieniłem. Nie wiem zatem, komu zależy na kamuflowaniu rzeczywistości – Islandczykom czy islandzkiej Polonii.

 

Po pierwsze - natura


Wciąż zaznaczam, że moja emigracja to emigracja „z fanaberii”. Nie wyjechałem za granicę, ponieważ źle mi się żyło w ojczyźnie (nie miałem pracy, miałem inne problemy, cokolwiek), ale tylko z powodu fascynacji naturą. Spoglądanie więc krytyczne i dzielenie się krytycznymi uwagami na temat państwa oraz społeczeństwa, które samo w sobie nie były celami mojej emigracji, jest w moim przypadku bezpośrednie, bo natura mnie na Islandii nie skrzywdziła i nie zawiodła, zaś kraj czy ludzie – owszem. Dlaczego mam nie pisać o tym, że Islandia jako państwo nie jest rajem na ziemi, choć jest nim jako wyspa? Zmierzam do tego, że jestem sobą, gdy jestem bezpośredni. Nie umiem w hipokryzję i zazwyczaj wszystko mówię wprost. Staram się oczywiście nikogo tym nie krzywdzić, ale mogę czasem urazić. Problemem poruszonym we wspomnianym poście na Fb była kwestia asertywności.

Zawsze jasno i czytelnie informowałem o swoich potrzebach, oczekiwaniach, prośbach i pragnieniach. Zawsze starałem się zrozumieć inny punkt widzenia odbiorcy i to, że inny człowiek odbiera mnie nie w taki sposób, w jaki próbuję mu siebie pokazać. Asertywność uratowała mi życie wielokrotnie, a przede wszystkim pomogła zawsze poradzić sobie z tym życiem, nawet w najtrudniejszej sytuacji. A najtrudniej jest w pojedynkę. Zwłaszcza zmieniać kraj zamieszkania, bo się zakochało w krajobrazie. I moje wątpliwości dotyczyły tego, czy bycie asertywnym nie jest już wpisane w kod islandzkiego bycia sobą. Bo asertywność jest tu odbierana bardzo często jako konfrontacyjność. A w związku z nią pojawiają się wszelkiego rodzaju odsuwania, separacje. Nie przyjechałem tu zaprzyjaźniać się z ludźmi, jednak – jak zauważyli moi znajomi w komentarzach – to, co ja uznaję za stanowcze, lecz jednocześnie kulturalne i zasadne, przez innych może być odbierane inaczej. W związku z tym ludzie odsuwają się tu ode mnie dlatego, że za często mówię o pewnych sprawach wprost. Tylko jedna osoba – dopiero zagadnięta przeze mnie – napisała mi SMS, że nie zgadza się z moimi poglądami, więc zablokowała mnie na Fejsie.

Przez dwa lata poczyniłem kilkadziesiąt obserwacji dotyczących mentalności Islandczyków, ale dużo więcej ciekawszych dotyczy Polaków żyjących na Islandii. To jednak nie post o tym, bo znowu mi ktoś zarzuci, że za krótko mieszkam, by wypowiadać takie opinie, jakie pojawiają się w mojej głowie. Zasadniczo nie staż bycia w danym miejscu, lecz umiejętność wykorzystywania tej głowy – rozglądania się, analizowania, łączenia kropek, uczenia się przez doświadczenia – dają prawo do opowieści o jakimś świecie wprost z całkowicie oczywiście subiektywnego punktu widzenia, natomiast mnie boli, że szeroko rozumiane „wprost” to tutaj prosta droga do ostracyzmu.

 

Po drugie i ostatnie - natura. Dla niej tu jestem.


Nie potrzebuję bliskości ludzi, ale nie chcę być też dla nich powietrzem. Nie interesuje mnie, co mówią o mnie za moimi plecami, ale interesuje, w jakim stopniu traktują mnie podmiotowo. A wspomniałem na Fb, że sporo ludzi odsuwa się ode mnie właśnie na Islandii, a sporo trzyma bardzo silny dystans i poza niego nie wychodzi. Dlaczego? Nie dlatego że Islandczycy są zimni i przyzwyczajeni do dystansu. Bzdura. Widuję niejednokrotnie jak znający się od zawsze znajomi ściskają się tutaj i cieszą ze spotkań bardziej ekstrawertycznie niż niejeden Grek czy Włoch. Dystans tworzy się także przez to, że ja czasem uznaję coś za normalne, a oni – za niezręczność, niestosowność, niewłaściwość, ingerencję. Dystans tworzy oczywiście moja wciąż słaba znajomość języka islandzkiego, ale nie sądzę, że w tym leży zasadniczy problem.

OK, ale czy na przykład konfrontacyjnością jest to, że oczekuję jakichś informacji zwrotnych od policji, której zgłosiłem publiczne szkalowanie, i ich nie otrzymuję? Czy mam milczeć, gdy mija kolejny dzień braku odpowiedzi na jakieś istotne dla mnie, zadane mailowo pytanie do jakieś instytucji? Mam nie mówić o tym, że pojawiają się w moim życiu trudności, które stwarza funkcjonujący tu świat, a nie ja, który rzekomo odróżniam się od tego świata? Co to znaczy być sobą na Islandii? Unikać trudnych tematów, problemy zamiatać pod dywan, nie mówić komuś czegoś wprost, lecz tylko za jego plecami, a po wejściu w jakąś prostą relację wymagającą choćby powiedzenia „cześć” na ulicy traktować drugą osobę jak powietrze, bo wielu tak robi?

Jest mi coraz lżej i łatwiej z tutejszym klimatem i wszystkim, co oferuje natura. Jest coraz trudniej z ludźmi. Nie chodzi mi o to, że szukam atencji albo jakichś przyjaźni tutaj. Boli to, że często bywa się traktowanym jak powietrze w momencie, w którym powie się prawdę bezpośrednio w twarz albo zasygnalizuje, że coś jest nie tak, choć druga osoba za wszelką cenę stara się zamknąć oczy i nie widzieć, że dzieje się coś niedobrego. Naprawdę bardzo cenię luz islandzkiego życia, w którym obok innych ludzi możesz robić dosłownie co chcesz, jeśli to nikogo nie krzywdzi. Jednak martwi mnie fakt, jak bardzo można stać się niewidzialnym, w zależności od tego, im więcej powie się rzeczy, które są tu „niestosowne” (np. przypominanie komuś, że nie pomógł mi rozwiązać problemu, choć go o to prosiłem i jest do tego zobowiązany).

Dziwnie żyć w kraju i społeczeństwie, którego wciąż się nie rozumie. Bo przecież nie o dostosowanie się absolutnie do wszystkiego tutaj chodzi, prawda? Przecież Islandia to kraj, w którym możesz być w pełni sobą. Uważaj tylko na to, żebyś przypadkiem nie został sobą całkiem sam, bo nie pasujesz do miejsca, wspólnoty, zwyczajów, poglądów czy wypracowanej w wielu sytuacjach hipokryzji połączonej z pamięcią złotej rybki. Najcudowniejsza wyspa świata. Najtrudniejszy do zrozumienia kraj. Chciałbym się cieszyć w pełni jednym i drugim. Jedno mnie rozkochało, drugie wciąż wprawia w zdumienie, konsternację, a czasem smutek.

niedziela, 16 lutego 2025

„Jutro o świcie” reż. Rúnar Rúnarsson

 

Missir. Piękne islandzkie słowo oznaczające utratę. Rúnar Rúnarsson, reżyser krótkometrażowej „Ostatniej farmy” opartej na banale, a zapadającej w pamięć czy choćby fascynujących „Wróbli”, by wymienić jedynie jego produkcje z Fiordami Zachodnimi w tle, po raz kolejny opowiada życie jako bolesne doświadczenie egzystencjalne, tym razem jednak koncentrując się na różnorodności odbioru jego końca. I tym razem z wielkomiejskiej perspektywy, bo islandzka stolica również staje się jednym z bohaterów.

Podoba mi się klamrowa konstrukcja tej krótkiej, ale bardzo intensywnej opowieści. Motyw fizycznych zbliżeń w łóżku oraz dwa fascynujące ujęcia ze światłem. Między jednym a drugim opowieść o żałobie, która przeżywana pośród innych, pozostaje bolesna, bo jest bardzo kameralna. Una nie może nikomu opowiedzieć o tym, co odczuwa, jednak jej twarz opowiada wszystko. To jeden z tych filmów, w których gra się właśnie twarzą i młoda islandzka aktorka robi to znakomicie. Zresztą jest tak charyzmatyczna, że każde ujęcie jej sylwetki zamienia się tutaj trochę w sztukę samą w sobie.

Do świata młodych ludzi, którzy w większym lub mniejszym stopniu traktują życie jako formę sztuki konceptualnej, wdziera się coś niespodziewanego, nie do określenia. Przede wszystkim – nie do wyrażenia. Bo o ile sama postać Uny uosabia artystyczny model życia w otwarciu na wszelką innowacyjność, śmierć jest już jednak doświadczeniem nie do uniesienia, ze śmiercią nie jest do twarzy, gdy tworzy się performance, śmierć pozostawia jedynie pustkę i bezradność wobec tej pustki. Najbardziej sugestywnie pokazuje to chyba scena, w której bohaterowie kompulsywnie poruszają ciałami w takt najbardziej znanego przeboju Hatari przewrotnie opowiadającego o tym, że zwycięża nienawiść.

Tu nie będzie żadnej nienawiści, choć tworzone scena po scenie napięcie powoduje u widza konsternację, nie można przewidzieć dalszego ciągu. Dwie dziewczyny pozornie są w zaistniałej sytuacji antagonistkami, a jednak ich relacja staje się coraz bardziej niejednoznaczna. Taki efekt osiąga oczywiście główna bohaterka, bo to od zachowania Uny wszystko zależy – czy zobaczymy coś zaskakującego w tej relacji czy to, czego można się spodziewać. Rúnarsson próbuje z jednej strony pokazać, czym jest utrata dla grupy najbliższych, z drugiej jednak – coraz silniej koncentruje się z kamerą na dziewczynie, która musi unieść dużo więcej niż jej rówieśnicy.

Pełne melancholii kino islandzkiego reżysera, który ponownie udowadnia, w jak bardzo mroczny sposób można widzieć ludzką egzystencję w kraju takim jak Islandia, gdzie mroku nie brakuje. A jednak jest tu mowa – dosłownie i metaforycznie – o świetle. Jasność zabija, jasność jednoczy, a kolejny świt nie będzie niósł w sobie nadziei, choć mimo wszystko nastanie. Film o łzach, których nie można wytrzeć czy wysuszyć, i o tym, w jak bolesny sposób witalizm konfrontuje się z tym, że jesteśmy na chwilę, a potem nagle może nas nie być. To nie jest historia o okrucieństwie utraty życia, kiedy ma się w nim plany i jest się przekonanym, że wszystko przed nami. To film o tym, jak okrutne jest życie, kiedy przychodzi coś, z czym absolutnie nie można sobie poradzić. Świadomość, że ktoś znika na zawsze. Takiego bólu, wyrażonego wprost i poprzez piękne zdjęcia, chwilami nie można unieść. Ale sam film unosi gdzieś wysoko. Bo ludzie potrafią latać, jeśli tylko chcą, wiecie? Tu jakby chcieli odlecieć z dala od żałoby, co nigdy nie jest możliwe.

---

Polska premiera kinowa 28 lutego 2025.