Missir.
Piękne islandzkie słowo oznaczające utratę. Rúnar Rúnarsson, reżyser
krótkometrażowej „Ostatniej farmy” opartej na banale, a zapadającej w pamięć
czy choćby fascynujących „Wróbli”, by wymienić jedynie jego produkcje z
Fiordami Zachodnimi w tle, po raz kolejny opowiada życie jako bolesne
doświadczenie egzystencjalne, tym razem jednak koncentrując się na
różnorodności odbioru jego końca. I tym razem z wielkomiejskiej perspektywy, bo
islandzka stolica również staje się jednym z bohaterów.
Podoba
mi się klamrowa konstrukcja tej krótkiej, ale bardzo intensywnej opowieści.
Motyw fizycznych zbliżeń w łóżku oraz dwa fascynujące ujęcia ze światłem.
Między jednym a drugim opowieść o żałobie, która przeżywana pośród innych,
pozostaje bolesna, bo jest bardzo kameralna. Una nie może nikomu opowiedzieć o
tym, co odczuwa, jednak jej twarz opowiada wszystko. To jeden z tych filmów, w
których gra się właśnie twarzą i młoda islandzka aktorka robi to znakomicie.
Zresztą jest tak charyzmatyczna, że każde ujęcie jej sylwetki zamienia się
tutaj trochę w sztukę samą w sobie.
Do
świata młodych ludzi, którzy w większym lub mniejszym stopniu traktują życie
jako formę sztuki konceptualnej, wdziera się coś niespodziewanego, nie do
określenia. Przede wszystkim – nie do wyrażenia. Bo o ile sama postać Uny
uosabia artystyczny model życia w otwarciu na wszelką innowacyjność, śmierć
jest już jednak doświadczeniem nie do uniesienia, ze śmiercią nie jest do
twarzy, gdy tworzy się performance, śmierć pozostawia jedynie pustkę i
bezradność wobec tej pustki. Najbardziej sugestywnie pokazuje to chyba scena, w
której bohaterowie kompulsywnie poruszają ciałami w takt najbardziej znanego
przeboju Hatari przewrotnie opowiadającego o tym, że zwycięża nienawiść.
Tu
nie będzie żadnej nienawiści, choć tworzone scena po scenie napięcie powoduje u
widza konsternację, nie można przewidzieć dalszego ciągu. Dwie dziewczyny
pozornie są w zaistniałej sytuacji antagonistkami, a jednak ich relacja staje
się coraz bardziej niejednoznaczna. Taki efekt osiąga oczywiście główna
bohaterka, bo to od zachowania Uny wszystko zależy – czy zobaczymy coś
zaskakującego w tej relacji czy to, czego można się spodziewać. Rúnarsson
próbuje z jednej strony pokazać, czym jest utrata dla grupy najbliższych, z
drugiej jednak – coraz silniej koncentruje się z kamerą na dziewczynie, która
musi unieść dużo więcej niż jej rówieśnicy.
Pełne melancholii kino islandzkiego reżysera, który ponownie udowadnia, w jak bardzo mroczny sposób można widzieć ludzką egzystencję w kraju takim jak Islandia, gdzie mroku nie brakuje. A jednak jest tu mowa – dosłownie i metaforycznie – o świetle. Jasność zabija, jasność jednoczy, a kolejny świt nie będzie niósł w sobie nadziei, choć mimo wszystko nastanie. Film o łzach, których nie można wytrzeć czy wysuszyć, i o tym, w jak bolesny sposób witalizm konfrontuje się z tym, że jesteśmy na chwilę, a potem nagle może nas nie być. To nie jest historia o okrucieństwie utraty życia, kiedy ma się w nim plany i jest się przekonanym, że wszystko przed nami. To film o tym, jak okrutne jest życie, kiedy przychodzi coś, z czym absolutnie nie można sobie poradzić. Świadomość, że ktoś znika na zawsze. Takiego bólu, wyrażonego wprost i poprzez piękne zdjęcia, chwilami nie można unieść. Ale sam film unosi gdzieś wysoko. Bo ludzie potrafią latać, jeśli tylko chcą, wiecie? Tu jakby chcieli odlecieć z dala od żałoby, co nigdy nie jest możliwe.
---
Polska premiera kinowa 28 lutego 2025.
Okrutne? u mnie ma bardziej dosadne określenie, gdy myślisz, że już nic gorszego cię nie spotka a jednak los robi to znowu jakby od niechcenia . Czekam na ten film. ,,Świadomość , że ktoś znika na zawsze,,-dobrze napisane, tego nie sposób sobie wyobrazić, to musi dotknąć osobiście. I te pytania zawieszone w powietrzu.
OdpowiedzUsuń