Od kilku dni mamy w Ísafjörður
siarczyste mrozy. Nawet dla osoby tak jak ja lubiącej zimno są to temperatury mocno
odczuwalne. Każdego dnia zastanawiam się, w jaki sposób znosiłoby się te dwanaście
stopni na minusie, gdyby szalał tak charakterystyczny dla tych stron wiatr,
który ostatnio ucichł. Nie chcę sobie wyobrażać, jaka byłaby wtedy temperatura
odczuwalna. Dlatego czasem zamykam moje uchylone przez całą dobę okno w pokoju,
bo zdaję sobie sprawę z tego, że jest naprawdę lodowato. Nie mam nic przeciwko
i chętnie przyjmę taką aurę na dłużej, ale po raz kolejny uświadamiam sobie, że
priorytetem jest tu dobieranie ubrań do tego, co jest na zewnątrz. Tymczasem w
samym środku tego mrozu zajrzała tu wreszcie zorza polarna. Nie pod postacią
pojedynczych i mało spektakularnych pasków, ale z całym swoim dostojeństwem,
które miałem okazję obserwować na zimnym niebie dwa razy przez ponad kwadrans.
Nadal nie umiem robić dobrych zdjęć, czyli takich, na których nie byłoby widać
ewidentnej ingerencji filtrów, a które pokazałyby wielkość i majestat zorzy
polarnej. Odpuściłem sobie zgłębianie tematu fotografowania nocnego północnego
nieba, bo byłem przekonany, że marzec to już koniec sezonu na zorzę. A
tymczasem dopiero teraz zobaczyłem ją tak wielką i tak piękną.
Weekend stał się dla mnie
czasem izolacji oraz zamknięcia. Przez minione dwa dni przypomniałem sobie, po
co tu naprawdę przyjechałem. Po samotność. Której komfortu tak naprawdę jeszcze
długo nie zaznam, bo żeby żyć i utrzymać się w nowym miejscu, należy odpuścić
mizantropię i zrobić użytek z umiejętności prospołecznych, gdyż taki początek
to przede wszystkim relacje z ludźmi. Nie mam komfortu takiej pracy, jaką
miałem w Polsce. Jestem tu sprzedawcą i pracownikiem fizycznym drugiego sklepu.
Wciąż pośród ludzi i koniecznie w dobrych relacjach z nimi. Druga praca z
Islandczykami trochę różni się od pierwszej. Jest inaczej. Nie gorzej. Po
prostu inaczej. Codziennie wsłuchuję się w mówiony islandzki przez trzy godziny
i wciąż frustruje mnie to, że nadal wyłapuję tylko pojedyncze słowa, że nie
dociera do mnie sens prostych zdań, że nawet wypowiadane bardzo wolno są
zagadką i wyzwaniem. Nie wiem, jak długo nowego języka może się uczyć ktoś w
takim wieku jak ja, ale rozumiem doskonale, że tutaj w przeciwieństwie do
rejonu stołecznego, po prostu muszę znać islandzki, aby normalnie żyć lub
otrzymać jakieś inne możliwości, na przykład pracy. Do stanu, o którym sobie
marzyłem, mam bardzo daleką drogę. Nie mam jeszcze prawa jazdy, swojego
samochodu ani komfortu wolnych od pracy dni lub pracy, która nie angażowałaby
mnie tak bardzo w kontakcie bezpośrednim z drugą osobą. Nie wiem, kiedy uda mi
się uzyskać upragniony stan bycia tu samemu ze sobą, ale póki co cieszę się
tym, że mogę poznawać nowych ludzi, bardzo często zupełnie od siebie różnych.
Mówiących w różnych językach, mających różne priorytety, różne modele życia. I
takich z naprawdę dobrą energią. Bo nie spotkałem tu jeszcze nikogo, od kogo
chciałbym natychmiast uciec.
Co mnie najbardziej intryguje w mojej nowej pracy? Dłonie islandzkich klientów. To są bardzo często mechanicy samochodowi, mężczyźni pracujący na łodziach, od dekad wykonujący różne prace fizyczne. Ich dłonie są niesamowite. Potężne jak bochny chleba. Ze skórą twardą i chropowatą. Z niejednokrotnie lekko zdeformowanymi palcami. Z paznokciami, o które ich właściciele nie dbają. Wpatruję się w te dłonie z fascynacją. Nie umiem jeszcze opisać tego, co robią tu z rękami wiatr, sól, woda i zimno, ale niektórzy klienci mają dłonie, które z pewnością warto opisać w jakiejś następnej książce. Wiatr i chłód robią tutaj duże spustoszenie ze skórą rąk, o czym przekonałem się szybko, dobierając na szczęście skuteczny krem. Zatem nadal jestem posiadaczem małych i delikatnych dłoni w porównaniu z tym, w czym dzierżą kartę do płatności albo czym odliczają gotówkę przy kasie klienci w sklepie, w którym pracuję od kilku dni. Mówi się o tym, że historia życia zapisana jest często na ludzkiej twarzy. Mam wrażenie, że tutaj dużo ciekawiej ludzkie historie opowiadałyby właśnie te surowe i ciężkie dłonie z pożółkłą lub poszarzałą skórą. Twardą i napiętą. Fascynującą.
Przede mną kolejny prozaiczny tydzień, w którym trochę mniej będzie pracy, a nieco więcej tego, co mi tu sprawia wielką przyjemność. Otóż doskonalić umiejętności za kółkiem będę przy dwóch nauczycielach. Mój gospodarz kupił właśnie nowe auto (czerwone!) z automatyczną skrzynią biegów i będzie tak uprzejmy, że ze mną trochę pojeździ. Zastanawiam się, czy ćwicząc na dwóch samochodach, nie zapisać się już jednak na egzamin końcowy w moje urodziny. Ale jeszcze nie podjąłem decyzji. Mogę jeździć samochodem bez przystępowania do egzaminu praktycznego nawet ponad rok. Przyspieszę moją decyzję na pewno, kiedy uzyskam kapitał ze sprzedanego mieszkania do kupna swojego auta. Póki co wciąż mogę sobie o tym tylko marzyć. Jak o modelu życia, który sobie tutaj zaprojektowałem, ale do którego jeszcze wciąż mi daleko.
---
Jeśli podoba Ci się ten blog lub Cię inspiruje, możesz wesprzeć mnie finansowo na emigracji, stawiając wirtualną kawkę TUTAJ
Proza życia. Konfrontacja z wyobrażeniami. Nowe doświadczenia. Najbardziej podoba mi się refleksja na temat rąk, dłoni, z których można czytać tak wiele, powiedziałabym, że może więcej niż z twarzy. Czytam z zainteresowaniem każdy Pański post, trzymam kciuki.
OdpowiedzUsuńTo dobrze, że na razie masz taką akurat pracę. Gdybyś mógł siedzieć sam, pewnie i tak uczyłbyś się języka, ale myślę, że takie zanurzenie, choć frustrujące, dobrze Ci zrobi. :)
OdpowiedzUsuńZ egzaminem się nie spiesz, najpierw nabierz pewności siebie.
Ja to zawsze powtarzam (bo też lubię samotność), że praca jak praca - ma mi pozwolić się utrzymać, a najważniejsze jest żeby po niej był czas na czytanie i drzemkę ;)
OdpowiedzUsuń