Samochodem do Sudureyi |
To trochę smutne, że mam tu
Wam do zaoferowania ledwie stronę tekstu raz na tydzień, ale to zdecydowanie
nie jest czas na pisanie. Tym bardziej pisanie kolejnej książki, na którą mam
już pomysł, lecz to wszystko musi poczekać na bliżej nieokreślone „później”.
Miałem trochę luźniejszy tydzień z pracą, bo kończąc dwie godziny wcześniej,
mogłem pojeździć samochodami z dwoma nauczycielami jazdy, a także spokojnie
załatwić kilka spraw i przede wszystkim pomieszkać, a nie tylko wpadać pod prysznic
i do łóżka, z którego wytaczam się bladym światem. Jednak kolejny tydzień
będzie już naprawdę ciężki. Praca dziesięć godzin dziennie, a do tego kurs
islandzkiego w poniedziałek oraz środę od 18:00 do 20:00.
Za dużo się działo i naprawdę nie miałem czasu na język. Codzienne klikanie w Tobo Icelandic to było jednak za mało. Kurs, który zacznę w poniedziałek, zmusi mnie do większego wysiłku, bo czas już najwyższy mówić po islandzku pełnymi zdaniami. Wciąż mam sobie dużo do zarzucenia, przede wszystkim lenistwo w przyswajaniu islandzkiego i to, że umysł nie wchłania nowego języka tak, jak zakładam, że powinien to robić. Z tego też powodu męczy mnie od jakiegoś czasu obawa, że będę najgłupszym uczniem na kursie. A kiedy dwie dekady było się nauczycielem i nagle siądzie w ławce w tej drugiej roli, postrzeganie siebie w niej może być bardzo krytyczne. A w sumie nie powinno.
Z jednej strony otrzymuję tu informacje zwrotne o tym, że powinienem się szybciej uczyć tego islandzkiego i bez przesady, aby tak dukać. Z drugiej jednak – przecież zupełnie normalne jest to, że na przyswojenie obcego języka potrzebuję czasu i że wyrzuty można mi czynić dopiero, gdy nie będę mówił po islandzku w lipcu czy sierpniu. Tak czy owak wpędza mnie w kompleksy to, że stoję naprzeciw Islandczyka i mogę się tylko ładnie uśmiechać. Próbuję rozumieć to, co mówi się w islandzkim sklepie, ale wciąż na nowo słyszę tylko zlepek obcych dla mnie fraz. A tu nie każdy zna angielski. Nie na islandzkiej prowincji. Poza tym w drugim sklepie czuję się fatalnie, kiedy klienci zadają mi proste pytania, a ja muszę się tłumaczyć, że nie znam ich języka. Nie ma nic frustrującego niż świadomość, że jest się w średnim wieku i zdołało się dobrze opanować tylko ojczystą mowę. I że z żadnym innym językiem nie wychodzi. Nie wiem, jak będzie szło z islandzkim po fatalnym doświadczeniu uczenia się angielskiego, ale zdaję sobie sprawę z tego, że ostatecznie muszę znać język kraju, który wybrałem do życia na drugą jego połowę.
Chyba dużo lepiej wychodzi mi
jazda samochodem, choć wciąż nie umiem parkować tyłem, a przodem parkuję dość
dyletancko. Mam tę przyjemność, że mogę jeździć dwoma samochodami – Mazdą moich
znajomych oraz Volvo mojego gospodarza, który zaufał mi na tyle, że daje
poprowadzić swoje nowe czerwone auto. Byłem zatem na dwóch krótkich wycieczkach
po okolicy. Niesamowita frajda, choć wciąż boję się przekroczyć prędkość 80
kilometrów na godzinę. Bardzo mi zależy na tym, żeby zdać ostatni egzamin 11
kwietnia i tym samym uczcić w ten sposób 45. urodziny. Powoli również rozglądam
się za czerwonymi cackami, które oferuje strona Bilasolar. Najprawdopodobniej
będę musiał polecieć samolotem do stolicy, obejrzeć kilka upatrzonych
samochodów i samodzielnie wrócić już zakupionym do Ísafjörður. Nie mogę się
doczekać, kiedy to nastąpi.
To czerwone Volvo prowadzi się doskonale
Tymczasem cieszę się bardzo, że islandzki mróz nie ustępuje. Praktycznie cały tydzień był na mocnym minusie, lecz niedługo ma być cieplej. Jest natomiast coraz jaśniej i odczuwa się to dosłownie z dnia na dzień. Słońce wspaniale oświetla te wszystkie bajkowe pejzaże, jednak jest też agresywnie ekspansywne. Dla mnie jest go już zdecydowanie za dużo. Dużo także pojawia się wątpliwości co do tego, czy jedna uczciwa wypłata wystarczy tutaj na wszystkie moje potrzeby. Zarabiam oczywiście bardzo mało, ale z rozmów z mieszkającymi tu już długo Polakami wynika, że islandzkie zarobki wcale nie są jakieś wysokie i satysfakcjonujące. W takim sensie, że zarabiając w Polsce, mogłem sobie pozwolić na dużo więcej niż tutaj. I wcale nie jest tak, że moja najniższa krajowa stawka jakoś mocniej się podniesie, jeśli znajdę tak zwaną lepszą pracę w przyszłości. Za minimalną pensję krajową można tu opłacić mieszkanie, zrobić zakupy i mieć niewiele więcej na jakieś inne niż podstawowe wydatki. Dlatego jestem trochę zdziwiony, bo miałem wrażenie, że tu po prostu godziwie się zarabia bez względu na to, gdzie się pracuje. A jest inaczej. I trzeba to ze smutkiem zaakceptować.
Na koniec chciałem Was zaprosić na spotkanie online na Facebooku, które organizuje Wydawnictwo Poznańskie. Zatytułowane jest „Jak się żyje na Północy?”, a odbędzie się w czwartek o 19:00 czasu polskiego. Być może będziecie mogli dowiedzieć się trochę więcej niż z tego bloga, bo chyba będzie możliwość zadawania pytań. Razem ze mną pojawią się również rozmówczynie, które mieszkają w krajach nordyckich dużo dłużej niż ja. Ale mam nadzieję, że zainteresuje Was opowieść emigranckiej świeżynki, choć właściwie jeszcze nie jestem pewien, o czym dokładnie będę opowiadał.
---
Jeśli podoba Ci się ten blog lub Cię inspiruje, możesz mnie wesprzeć finansowo na emigracji, stawiając wirtualną kawkę TUTAJ
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz