poniedziałek, 1 sierpnia 2016

Dzień 10 - 30 lipca

To był najwspanialszy dzień mojej wyprawy. Niepozbawiony także złych emocji związanych z lataniem, ale zobaczenie Ísafjörður było tego warte. Prawdopodobnie ściągam jakiegoś pecha na loty, w których mam uczestniczyć. Wystartowaliśmy planowo z Reykjaviku. Starałem się wyluzować, nie myśleć o niczym. Siedział koło mnie miły student z Kolorado, zaczęliśmy rozmawiać, odważyłem się nawet zrobić kilka zdjęć przez okno. I co? Po kwadransie lotu komunikat, że mamy problemy techniczne i wracamy do Reykjaviku. Ostry skręt i powrót w milczeniu. To znaczy cały samolot zamarł, ludzie przestali wydawać jakiekolwiek dźwięki. Zacząłem liczyć islandzkie barany, zamknąłem oczy i starałem się nie istnieć. Wylądowaliśmy szczęśliwie. Szybko podstawili drugi samolot, ale tym razem wsiadałem już z duszą na ramieniu. Po 40 minutach męki wreszcie lotnisko w Ísafjörður. Nie mogłem uwierzyć, że wreszcie jestem w miejscu, które wymarzyłem sobie na mój dom. Dziesiątki zdjęć, tapety na pulpicie, lata wzdychania i myślenia o tym, że mogę sobie pomarzyć o miasteczku, tylko to mi pozostaje.
A jednak dotarłem tutaj! Nieważne, że bilety lotnicze drogie. Nieważne, że przeboje z lataniem. Bycie tam było spełnieniem największego marzenia w życiu. I wiem, że wszystkie marzenia trzeba spełnić, wykorzystać każdy moment życia. Niedawne wydarzenia pokazały mi, iż można odejść nagle, zupełnie niespodziewanie. Jest mało czasu, by doświadczać świata... Drogę z lotniska do miasteczka (6 km) pokonałem pieszo, podziwiając niezwykłość krajobrazu, robiąc masę zdjęć. To tutaj potężne wzgórza spotykają się od razu z wodą. To jest Islandia, do której nie docierają masy turystów, aczkolwiek jak wszędzie, są oni obecni. Dotarłem do centrum. 8 stopni i wiatr od fiordu. W lopapeysie i kurtce najpierw się zgrzałem, potem przemarzłem. Okazało się, że zapomniałem czapki. Kupiłem na stacji benzynowej, bo bez tego ani rusz - załatwiłbym zatoki na amen. Ísafjörður to kilka ulic na krzyż, ale za to jak malowniczo położonych! Zjadłem tutejszą rybę dnia w jednej z niewielu miejscowych knajpek, a potem ruszyłem w drogę po miasteczku. Właściwie to leniwy spacer, na każdym kroku widok wart uwiecznienia na zdjęciu. To mogłoby być moje miasto. Jest nim w sensie mentalnym.
Tak czuję, że przynależę właśnie do tych okolic. Do tych wzgórz i tego czystego morza, które wdziera się w ląd. Było tak cicho i spokojnie. Lokalsi o radosnych twarzach. Uśmiechnięte dziecko, które do mnie podeszło i popatrzyło mi głęboko w oczy. Gra chmur od czasu do czasu nachodzących na szczyty wzgórz. Piękno w każdej możliwej postaci. Mój dom. Tak. Jednak czas wałęsania się dobiegał końca, trzeba było znowu zrobić te 6 km drogi powrotnej. Tym razem powoli, z licznymi przystankami. Po drodze tutejszy Bonus, a obok niego polski sklep. Ekspedientka nie była zbyt rozmowna. Chciałem dopytać o codzienne życie, możliwości zatrudnienia itd. Zbyła mnie ogólnikami i uciekła na zaplecze. Odnosiłem wrażenie, że traktuje mnie jak intruza. Jak kolejnego Polaka tutaj, który komuś chce zabrać pracę. Drugie polskie spotkanie zupełnie inne. Na lotnisko podjechał kierowca. Polak z dwójką dzieci. Mieszkaniec Bolungarviku od 10 lat. Do Polski nie wraca, zbudował tutaj dom. Bardzo sympatyczny i otwarty. Powiedziałem mu, że jestem nauczycielem języka polskiego. Odparł, iż bardzo by się tutaj przydał ktoś taki jak ja. Jest w okolicy sporo polskich dzieci, które jedynie mówią w domach po polsku, nie ucząc się pisania, czytania, gramatyki etc.
Pan powiedział, że tutejsi Polacy chcieliby etat dla nauczyciela polskiego w szkole w Bolungarviku, ale islandzkie władze póki co nie są temu przychylne. Byłoby jednak kogo uczyć. I byłaby to jakaś alternatywa dla pracy przy rybach, gdyż tutaj głównie tym każdy się zajmuje. W każdym razie mój rozmówca serdecznie mnie zapraszał na Fiordy i wyraził nadzieję, że szybko się tu osiedlę. A ja tymczasem musiałem sobie poczekać ponad 2 godziny na opóźniony lot do Reykjaviku. Ciekaw jestem, czy choć raz w życiu odlecę o czasie. Jednak lot powrotny świetnie poprowadzony. Islandzcy piloci są ponoć bardzo dobrzy. Póki co przeżyłem już 3 i 1/4 lotu z przygodami - może czas wreszcie na normalność? Łza się w oku kręciła, gdy żegnałem Ísafjörður. Wrócę tu, na pewno. Chcę tu zamieszkać.




1 komentarz:

  1. No to... zamieszkania tam Ci życzę :) Bardzo, bardzo się cieszę, że Ci się udało nie tylko polecieć na Islandię, ale i do tego wymarzonego miejsca :)))

    OdpowiedzUsuń