Niedzielę przeznaczyłem na
Golden Circle - turystyczną trasę numer jeden, którą zaliczają wszyscy turyści
na Islandii. Dzisiejszym przewodnikiem była Agnieszka. Czytelniczka
"Krytycznym okiem" na wyspie, która do tej pory bardzo mi pomagała,
udzielając praktycznych wskazówek na miejscu. Przyszedł czas na spotkanie.
Agnieszka zapewne dziesiątki razy objechała już tę trasę, ale z anielską
cierpliwością przewiozła mnie po niej, pokazując dodatkowo niezwykle urokliwą
trasę powrotną. Najpierw Kerið, czyli jezioro wulkaniczne powstałe tysiące lat
temu - bardzo charakterystyczne, niewątpliwie urokliwe. Tymczasem wstęp płatny
- 400 koron. Na tej trasie Islandczycy postanowili jednak zarabiać. O ile
rozumiem tę opłatę, o tyle kompletnie nie do pojęcia jest dla mnie fakt, że
przy wodospadzie Gullfoss toaleta jest płatna, a przy tym potwornie brudna, bez
papieru, bez ręczników. Rozumiem, że chce się zarobić na podstawowych ludzkich
potrzebach, ale wymagałbym elementarnego dbania o takie miejsce. Nic to,
najważniejsze było zwiedzanie. Wodospad Gullfoss jest bardzo malowniczy.
Wpada
w wąski kanion, łamie się w kilku miejscach. Mocno świeciło słońce, w związku z
tym widoki dodatkowo ozdabiały tęcze powstające wielokrotnie i w różnym
natężeniu. Tłumy prawie jak nad Morskim Okiem. Hipokryzją jest narzekanie na
coś takiego, gdy samemu się ten tłum tworzy, ale takiej ilości ludzi jednak się
nie spodziewałem. Kolejny przystanek - słynne islandzkie gejzery. Strokkur nie
eksplodował jakoś spektakularnie. Przynajmniej w czasie, kiedy czekałem
cierpliwie na erupcję z włączonym aparatem. Grzmotnął porządnie dopiero
wówczas, gdy oddaliłem się w inne miejsce. Zgromadzeni wokół niego turyści utonęli w mgle gorącej pary. Spektakularnej foty zatem nie ma,
ale samo obcowanie z ziemią, w której gotuje się woda, było niepowtarzalnym
przeżyciem. Tym bardziej, że to nie jeden gejzer, lecz wiele obok siebieW dalszej drodze mała przygoda z koniami i sesja zdjęciowa. Wciąż
je tu widzę, wszystkie swobodnie biegają, są bardzo poczciwe, z ufnością
podchodzą do ludzi. Owce i barany zmykają, nie chcą być fotografowane.
Tymczasem
w nieodległym Þingvellir czekał mnie kilometrowy spacer w szczelinie między
dwiema płytami tektonicznymi. Widoki wspaniałe. Na koniec wspomniana już
bonusowa trasa z jeszcze bardziej niezwykłą panoramą. Agnieszka zna już
właściwie każdy kąt wyspy poza interiorem, więc dzięki niej wydobyłem z tej
popularnej trasy turystycznej dużo więcej niż gdybym skorzystał z licznie tu
organizowanych wycieczek. Czas minął bardzo przyjemnie. Poznałem kolejną polską
perspektywę na Islandię. Zgodnie z Agnieszką stwierdziliśmy, że piszący o niej
Hubert Klimko-Dobrzaniecki nie poczuł tak naprawdę, czym jest islandzkość. Albo
po prostu jest zbyt cyniczny w opisie codzienności wyspy. Agnieszka, podobnie
jak moi poprzedni gospodarze/przewodnicy, mieszka tutaj wystarczająco wiele
lat, by świadomie twierdzić, że nie ma wspanialszego miejsca do życia. I nie
mówi mi tego tutaj jedna osoba.
Są ludzie autentycznie zakochani w Islandii i
szczęśliwi, że taki cel emigracji wybrali. Mówią o tym nie z mojej perspektywy, letniego turysty z cieplarnianych warunków, ale ogólnie - przeżyli tu niejedną ciemną i długą zimę. Golden Circle to była taka trasa
trochę wbrew sobie, ale nie żałuję, że ją przejechałem, oglądając nieco
komercyjne piękno Islandii i obserwując dość dyletanckie próby Islandczyków
zarabiania na tym miejscu. Polacy już by zadbali o to, żeby wycisnąć kasę z każdego tutejszego zakątka. Piękna niedziela z mieszaną już pogodą. Gorąca aura
zdaje się odchodzić w przeszłość. Na jutro pozostaje Krysuvik i świadomość, że
powoli trzeba się będzie żegnać z wyspą.
|
Z moją dzisiejszą przewodniczką |
|
Moja wyspa! |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz