Poniedziałek był dniem,
kiedy przez większość czasu mogłem zbijać bąki. Po prostu się wyspać. Poradzić
nowym lokatorom domku, co mają zrobić z jedzeniem albo walizkami przed czasem
wprowadzenia się. Sam z Patrycją szukałem klucza, by wejść po raz pierwszy i
chwilę nam to zajęło. Domek znowu tętni życiem, wszystkie pokoje zajęte. Szkoda
tylko, że mamy jeden kibelek na wszystkie osiem pokoi, to nam wszystkim nieco
doskwiera. Poznałem turystów z Grecji, Kolumbii, Australii. Głównie pary. Grecy
w swojej podróży poślubnej. Szaleńcy zdegustowani ich własnym gorącem i
pragnący ochłody w samym środku lata. Ludzie przyjeżdżają, wyjeżdżają, zostają
na dzień lub dwa, a ja zaczynam tu powoli robić za gospodarza, który wszystko
tłumaczy. Oswoiłem już to miejsce na tyle, że czuję się jak w domu. Naprawdę
wszędzie blisko. Może do Bonusa kawałek. Miałem zrobić zakupy w tym tanim
sklepie, ale pocałowałem klamkę, bo dzisiaj jakieś święto handlowe i wiele
miejsc nieczynne. Pogoda się zdecydowanie popsuła. Patrycja odebrała mnie po
południu. Pojechaliśmy na małą wycieczkę do Krísuvíku, jakieś 40 km od stolicy.
Celem były okolice wygasłego od 1340 roku wulkanu, których charakterystyczną cechą
jest niezwykła kolorystyka tworzona przez jamy z wrzącą wodą.
Wiedziałem, że to
moja ostatnia podróż plenerowa po wyspie, więc tym zachłanniej robiłem zdjęcia,
rozglądałem się wokół, starałem zapamiętać szczegóły. Miotałem się między
wewnętrzną rozpaczą a zdroworozsądkowym myśleniem o tym, że tu wrócę. To takie
miejsce, do którego się wraca - nawet jeśli nie myśli się o tym, by zamieszkać
tu na stałe. Islandzka przyroda jest sama w sobie różnorodna, ale bywa
przecież, że wystarczy inny kąt padania światła, aby oglądane już miejsce
wyglądało zupełnie inaczej. Nie wiem, czy mam jakieś zdolności wpływania na
tutejszą aurę, ale w okolicy Krísuvíku od razu się wypogodziło. Nakręciliśmy
tam pierwszą scenę do filmu z tańcami na tle islandzkiej przyrody. Niebawem
będzie gotowy. Sporo świetnych ujęć i dużo zabawy. Zobaczycie za jakiś czas.
Tymczasem po obejrzeniu dymiących pól postanowiliśmy
zajrzeć jeszcze do tutejszego kościółka, który Hubert Klimko-Dobrzaniecki
opisuje w planowanej na wrzesień książce "Zostawić Islandię". Po
kościele nie ma śladu. Kupa kamieni i kilka grobów. Absolutna cisza. Okoliczne
wzgórza mieniące się kolorami.
Mijają dwa tygodnie, a ja wciąż nie mogę się na
to całe piękno napatrzeć. Nie wiem, czy to kwestia wrażliwości, estetyki czy
zwyczajnego zakochania w tym miejscu, o którym nie śmiem na razie wypowiedzieć
się krytycznie. Krísuvík to miejsce na popołudniową wycieczkę ze stolicy. Coś
tam po drodze ominęliśmy, jakąś latarnię i mostek. Nic to. Ja tu z pewnością
wrócę. Zrobię prawo jazdy i zbadam każdy kawałek terenu. Dzisiejsza wyprawa
była takim pożegnaniem z wyspą, bo jutrzejszy dzień to już tylko łażenie po
Reykjaviku. I myślenie o locie w środę, który już dziś spędza mi sen z powiek.
Jak ja Cię rozumiem. Tęsknię do Islandii od chwili kiedy wsiadłam do samolotu powrotnego ponad rok temu. I tak ukłony dla Wizzaira za tanie loty do Keflaviku, bo przez wiele lat koszty były nie do przeskoczenia.
OdpowiedzUsuń