środa, 3 sierpnia 2016

Dzień 12 - 1 sierpnia

Poniedziałek był dniem, kiedy przez większość czasu mogłem zbijać bąki. Po prostu się wyspać. Poradzić nowym lokatorom domku, co mają zrobić z jedzeniem albo walizkami przed czasem wprowadzenia się. Sam z Patrycją szukałem klucza, by wejść po raz pierwszy i chwilę nam to zajęło. Domek znowu tętni życiem, wszystkie pokoje zajęte. Szkoda tylko, że mamy jeden kibelek na wszystkie osiem pokoi, to nam wszystkim nieco doskwiera. Poznałem turystów z Grecji, Kolumbii, Australii. Głównie pary. Grecy w swojej podróży poślubnej. Szaleńcy zdegustowani ich własnym gorącem i pragnący ochłody w samym środku lata. Ludzie przyjeżdżają, wyjeżdżają, zostają na dzień lub dwa, a ja zaczynam tu powoli robić za gospodarza, który wszystko tłumaczy. Oswoiłem już to miejsce na tyle, że czuję się jak w domu. Naprawdę wszędzie blisko. Może do Bonusa kawałek. Miałem zrobić zakupy w tym tanim sklepie, ale pocałowałem klamkę, bo dzisiaj jakieś święto handlowe i wiele miejsc nieczynne. Pogoda się zdecydowanie popsuła. Patrycja odebrała mnie po południu. Pojechaliśmy na małą wycieczkę do Krísuvíku, jakieś 40 km od stolicy. Celem były okolice wygasłego od 1340 roku wulkanu, których charakterystyczną cechą jest niezwykła kolorystyka tworzona przez jamy z wrzącą wodą.
Wiedziałem, że to moja ostatnia podróż plenerowa po wyspie, więc tym zachłanniej robiłem zdjęcia, rozglądałem się wokół, starałem zapamiętać szczegóły. Miotałem się między wewnętrzną rozpaczą a zdroworozsądkowym myśleniem o tym, że tu wrócę. To takie miejsce, do którego się wraca - nawet jeśli nie myśli się o tym, by zamieszkać tu na stałe. Islandzka przyroda jest sama w sobie różnorodna, ale bywa przecież, że wystarczy inny kąt padania światła, aby oglądane już miejsce wyglądało zupełnie inaczej. Nie wiem, czy mam jakieś zdolności wpływania na tutejszą aurę, ale w okolicy Krísuvíku od razu się wypogodziło. Nakręciliśmy tam pierwszą scenę do filmu z tańcami na tle islandzkiej przyrody. Niebawem będzie gotowy. Sporo świetnych ujęć i dużo zabawy. Zobaczycie za jakiś czas. Tymczasem po obejrzeniu  dymiących pól postanowiliśmy zajrzeć jeszcze do tutejszego kościółka, który Hubert Klimko-Dobrzaniecki opisuje w planowanej na wrzesień książce "Zostawić Islandię". Po kościele nie ma śladu. Kupa kamieni i kilka grobów. Absolutna cisza. Okoliczne wzgórza mieniące się kolorami.
Mijają dwa tygodnie, a ja wciąż nie mogę się na to całe piękno napatrzeć. Nie wiem, czy to kwestia wrażliwości, estetyki czy zwyczajnego zakochania w tym miejscu, o którym nie śmiem na razie wypowiedzieć się krytycznie. Krísuvík to miejsce na popołudniową wycieczkę ze stolicy. Coś tam po drodze ominęliśmy, jakąś latarnię i mostek. Nic to. Ja tu z pewnością wrócę. Zrobię prawo jazdy i zbadam każdy kawałek terenu. Dzisiejsza wyprawa była takim pożegnaniem z wyspą, bo jutrzejszy dzień to już tylko łażenie po Reykjaviku. I myślenie o locie w środę, który już dziś spędza mi sen z powiek.




1 komentarz:

  1. Jak ja Cię rozumiem. Tęsknię do Islandii od chwili kiedy wsiadłam do samolotu powrotnego ponad rok temu. I tak ukłony dla Wizzaira za tanie loty do Keflaviku, bo przez wiele lat koszty były nie do przeskoczenia.

    OdpowiedzUsuń