poniedziałek, 1 sierpnia 2016

Dzień 9 - 29 lipca

Piątek był dniem poznawania Reykjaviku. Kupiłem sobie kartę miejską, dzięki której mogłem zajrzeć do wielu muzeów i przemieszczać się tutejszą komunikacją miejską, ale mój błąd polegał na tym, że wykupiłem ją sobie na jeden dzień. A jednego dnia wszystkiego nie da się zobaczyć. Tym bardziej, iż za pierwszy cel obrałem Árbæjarsafn, czyli tutejszy skansen. Dojazd Strætó do szybkich nie należał. Reykjavicka komunikacja miejska jeździ stosunkowo rzadko, w większości przypadków te autobusy jadą praktycznie puste. Po wycieczce autokarowej do Akureyri już mnie to nie dziwiło. W jednym z autobusów sytuacja, która mnie mocno skonsternowała. Prowadziła Polka. Wsiadł Islandczyk i chciał się o coś zapytać. Został zbesztany po angielsku, że pani przecież nie rozumie jego języka i po jakiemu on do niej mówi. Chwilę porozmawialiśmy między przystankami. Usłyszałem, że prowadząca ma dość tej pieprzonej Islandii i że chyba upadłem na głowę, skoro chcę tu mieszkać. Zaznaczyła wyraźnie, że gdyby nie tacy jak ona, autobusy miejskie w ogóle by nie jeździły. To ciekawe, zważywszy na to, że wszystkie pozostałe linie, którymi się poruszałem, prowadzili Islandczycy. Ja wiem, że taka praca jest słabo płatna, ale to nie znaczy, że przez pryzmat zarobku trzeba oczerniać otaczający świat. Ta krótka rozmowa mnie zaszokowała. Być w obcym kraju i utyskiwać, że ktoś zwraca się do ciebie we własnym języku? W komunikacji miejskiej?
Czy naprawdę mieszkający tu Polacy uważają, że nie powinni się uczyć języka, dostosowywać, asymilować z otoczeniem i akceptować islandzkie prawa? Przecież są tu gośćmi! Skoro pani tak źle w pieprzonej Islandii... niech stąd wypieprza. Z lekko podniesionym ciśnieniem dotarłem do skansenu. Zaraz się uspokoiłem, bo otoczenie jest bajkowe. Rozmaite domy, do których można wejść, zobaczyć wszystkie pomieszczenia, poobcować trochę z islandzką tradycją. Sztucznie stworzone na obrzeżach stolicy miejsce wcale nie wywołuje poczucia obcości. Pięknie zachowane eksponaty i wspaniałe budynki. Lokalsi też obecni - albo pracownicy przebrani za lokalsów. Tak czy owak - zachwycające miejsce. Z dala od turystycznych szlaków, zatem ludzi bardzo mało. Powrót do centrum także z przygodą Strætó. Podjechał do zatoki autobus... i kierowca nie otworzył mi drzwi, pojechał dalej. Rozumiem, że Islandczycy bywają wyluzowani i lubią różne dowcipasy, ale to wcale nie było zabawne - zwłaszcza że linia jeździ co pół godziny.
Kolejnym przystankiem było Islandzkie Muzeum Narodowe. Sporo eksponatów dotyczących historii kraju - każdego jej aspektu. Potem szybki obiad. Islandzka zupa mięsna. Wiem już, że jagnięcina nie jest dla mnie. Kelnerką - Polka. Zdaję sobie sprawę, że nie powinno mnie to już dziwić, ale jednak zaskakuje. Szybka kawka już na własny rachunek w moim domku przy Tungata i wycieczka do Muzeum Penisów. Miejsce wprawiło mnie przede wszystkim w rozbawienie. Ekscentryczne i dość oryginalne. Uśmiechałem się, obserwując zwiedzających przyglądających się fallusom różnych zwierząt z grobową powagą. Zrobiłem trochę zdjęć i udałem się do toalety. Klamka sprawiła, że padłem.
Podkreśla charakter tego miejsca. Bawmy się czymś takim, a nie studiujmy tego w zadumie. W zasadzie to nie mam pojęcia, jaki cel mieli twórcy tej wystawy, jednak przyznać trzeba, że miejsce jest wyjątkowo zaskakujące. Kolejna przejażdżka Strætó i dotarłem do Perlana. Świetne miejsce widokowe, całe miasto u stóp. Panorama okolicy porusza wyobraźnię. Tuż obok miejskie lotnisko ze startującymi malutkimi samolotami. Do jednego z nich wsiądę jutro, albowiem zdecydowałem - muszę zobaczyć Fiordy Zachodnie, a przynajmniej ich stolicę. Planowana wyprawa z Patrycją i Adamem w te rejony nie dojdzie do skutku, zatem pozostaje samolot, krótki lot i Isafjordur, o którego zobaczeniu zawsze marzyłem. Tymczasem spacer po Reykjaviku utwierdził mnie w przekonaniu, że jest to rzeczywiście małe miasto, ale ma ambicje, by być kosmopolityczne. Laugavegur kwitnie życiem. Barwa ulica.
Widok z Perlana
Celebrowanie islandzkiego lata w pełni. Dziś rzeczywiście było gorąco. Nie sądziłem, że będę na to narzekał na wyspie, ale za gorąco. Jakiś wyż utrzymuje się nad miastem od pewnego czasu. Mnie pozostał powrót do domu i lekkie stresowanie się przed jutrzejszym lotem. Demony trzeba oswajać, a Fiordy Zachodnie zobaczyć koniecznie. Resztę Reykjaviku zostawiam na kiedy indziej. Właściwie to niewiele już mi pozostało albo zwyczajnie nie mam pojęcia, że są tu miejsca, do których można się udać i których nie ma w przewodnikach. Cały czas bowiem staram się działać wbrew przewodnikom i wbrew utartym wskazówkom dla turystów.

Lokals w skansenie
Miasto jest gay friendly
Eksponaty Muzeum Penisów
Tańczący goście obok Perlana

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz