środa, 17 sierpnia 2016

Przynależność

Zgasłem ostatnio trochę. Wtapiam się w polskie realia, muszę je z powrotem zaakceptować i się w nich odnaleźć. A miałem pisać o przynależności. O takim momencie, gdy widzisz tabliczkę z nazwą miejscowości - jak ta na zdjęciu - i wiesz, że to jest twój dom. Że nagle wszystko jest w najlepszym porządku, rzeczywistość się nie fragmentaryzuje, wszystkie klocki są na właściwym miejscu, a ty... jesteś u siebie. Tak to było z Ísafjörður, już ponad dwa tygodnie temu. Siedzi to we mnie bardzo mocno, bo po raz pierwszy poczułem takie wewnętrzne i silne poczucie przynależności. Od początku studiów przenosiłem się w Krakowie wielokrotnie. Zależało mi na tym, żeby mieć te własne i wyjątkowe cztery kąty, w związku z tym sześć lat temu wpakowałem się w kredyt "że cię nie opuszczę aż do śmierci" zwany potocznie hipoteką i przez jakiś czas myślałem, że jestem u siebie. Wreszcie. Ale to jednak było złudzenie. Bo 30 lipca poczułem coś, czego nie odczuwałem ani razu - nawet wówczas, gdy rozglądałem się z dumą po tych moich czterech ścianach i planowałem, gdzie wbiję gwoździa, gdzie postawię nowy mebel. Przynależność to jednak coś w sercu, coś mocno egzystencjalnego - nie określone M w określonej cenie, nie wreszcie własny adres w dowodzie osobistym, który tak długo celebrowałem. Bo przecież bycie w Ísafjörður wcale nie musi być związane z własnym mieszkaniem. Wiem, że to wszystko na Islandii kosztuje, że trudno mieć swoje, wynajem jest korzystniejszy i chyba częściej praktykowany. A jednak ktoś, kogo spotkałem na lotnisku w Ísafjörður, potrafił wybudować sobie własny dom w okolicznym Bolungarviku, pożegnać się mentalnie z Polską i zrosnąć z Islandią, nawet nie znając dobrze jej języka. Bardzo żałuję, że mojemu przypadkowemu rozmówcy z lotniska nie zostawiłem choćby maila do siebie.
widok z lotniska
Mówił o potrzebie kogoś, kto tam na miejscu uczyłby polskie dzieci ojczystego języka. To, iż przeczyta dzisiejszy post, jest mało prawdopodobne. Żałuję też, że nie wykorzystałem danych mi dodatkowych dwóch godzin na wpatrywanie się w widoki z lotniska i dałem się wkręcić złości na to, iż samolot się spóźnia. Nie pożegnałem się z Ísafjörður tak, jak należało to zrobić. Byłem niespokojny, coś tam mi się w głowie posypało, nie wyłączyłem tego ustawicznego planowania i oczekiwań, by świat dopasowywał się do mnie co do godziny, jaką ustalę. Ale tam jest moje miejsce. Tak to odbieram - wszystkimi możliwymi zmysłami. Do dziś czuję ten dreszcz na ciele, kiedy mijałem żółtą tabliczkę, szedłem dalej i wiedziałem, że to tu. Właśnie tu i nigdzie indziej.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz