Przynależność
Zgasłem ostatnio trochę.
Wtapiam się w polskie realia, muszę je z powrotem zaakceptować i się w nich
odnaleźć. A miałem pisać o przynależności. O takim momencie, gdy widzisz
tabliczkę z nazwą miejscowości - jak ta na zdjęciu - i wiesz, że to jest twój dom.
Że nagle wszystko jest w najlepszym porządku, rzeczywistość się nie
fragmentaryzuje, wszystkie klocki są na właściwym miejscu, a ty... jesteś u
siebie. Tak to było z Ísafjörður, już ponad dwa tygodnie temu. Siedzi to we
mnie bardzo mocno, bo po raz pierwszy poczułem takie wewnętrzne i silne
poczucie przynależności. Od początku studiów przenosiłem się w Krakowie
wielokrotnie. Zależało mi na tym, żeby mieć te własne i wyjątkowe cztery kąty,
w związku z tym sześć lat temu wpakowałem się w kredyt "że cię nie
opuszczę aż do śmierci" zwany potocznie hipoteką i przez jakiś czas
myślałem, że jestem u siebie. Wreszcie. Ale to jednak było złudzenie. Bo 30
lipca poczułem coś, czego nie odczuwałem ani razu - nawet wówczas, gdy
rozglądałem się z dumą po tych moich czterech ścianach i planowałem, gdzie
wbiję gwoździa, gdzie postawię nowy mebel. Przynależność to jednak coś w sercu,
coś mocno egzystencjalnego - nie określone M w określonej cenie, nie wreszcie
własny adres w dowodzie osobistym, który tak długo celebrowałem. Bo przecież
bycie w Ísafjörður wcale nie musi być związane z własnym mieszkaniem. Wiem, że
to wszystko na Islandii kosztuje, że trudno mieć swoje, wynajem jest
korzystniejszy i chyba częściej praktykowany. A jednak ktoś, kogo spotkałem na
lotnisku w Ísafjörður, potrafił wybudować sobie własny dom w okolicznym
Bolungarviku, pożegnać się mentalnie z Polską i zrosnąć z Islandią, nawet nie
znając dobrze jej języka. Bardzo żałuję, że mojemu przypadkowemu rozmówcy z
lotniska nie zostawiłem choćby maila do siebie.
|
widok z lotniska |
Mówił o potrzebie kogoś, kto tam na miejscu uczyłby polskie dzieci ojczystego języka. To, iż przeczyta dzisiejszy
post, jest mało prawdopodobne. Żałuję też, że nie wykorzystałem danych mi
dodatkowych dwóch godzin na wpatrywanie się w widoki z lotniska i dałem się wkręcić
złości na to, iż samolot się spóźnia. Nie pożegnałem się z Ísafjörður tak, jak
należało to zrobić. Byłem niespokojny, coś tam mi się w głowie posypało, nie wyłączyłem tego ustawicznego planowania i oczekiwań, by świat dopasowywał się do mnie co do godziny, jaką ustalę. Ale tam jest moje miejsce. Tak to odbieram - wszystkimi
możliwymi zmysłami. Do dziś czuję ten dreszcz na ciele, kiedy mijałem żółtą
tabliczkę, szedłem dalej i wiedziałem, że to tu. Właśnie tu i nigdzie indziej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz