Obawiam się, że relacje mogą być szczątkowe, bo dzieje się bardzo wiele, a czasu na opisywanie mało. Postaram się jednak zachować chronologię i zaprezentować opis każdego dnia. Ten pierwszy zaczął się już w nocy, kiedy to Patrycja z Adamem odholowali mnie i ponad 20 kg mojego bagażu na autostradę w kierunku Berlina. Jechaliśmy całą noc i właściwie nikt nie zmrużył oka. Adam - kierowca z wiadomych względów, a my pozostali z różnych. Byliśmy na lotnisku Schonefeld ponad trzy godziny przed czasem, ale i tak kwitliśmy tam dużo dłużej, bo nasz samolot miał opóźnienie. W tym czasie zdążyłem się już mocno przejąć lotem ku uciesze moich współpodróżnych, których bawiła moja fobia.
Okazało się, że jest się czego obawiać, ale to nie był lęk przed tym, że jestem ileś tam tysięcy metrów nad ziemią i mogę się rozbić. Nie. Organizm z trudem wytrzymywał podnoszenie maszyny, a kiedy ustaliła się już odpowiednia wysokość i ludzie porozpinali pasy, przez ponad pół godziny nie mogłem dojść do siebie z zawrotami głowy, poceniem i ogólnym osłabieniem. To był jakiś koszmar, choć robiłem z Patrycją dobrą minę do złej gry przed odlotem (ona też nie lubi latać, ale z innych powodów). Tak wyglądaliśmy, gdy samolot kołował na pasie startowym.
Naprawdę miny nie świadczą o nastroju. Byliśmy totalnie spękani. O ile Patrycja wkręca sobie do głowy scenariusze, (np. elementy prowadzące do katastrofy, o których ja zupełnie nie myślałem zajęty dolegliwościami fizycznymi) o tyle dla mnie są to jałowe trzy godziny w ciasnej puszce, w której czasem trzeba się podnieść i pochodzić w przejściu, bo można zwariować. Nie ma mowy o jakimkolwiek czytaniu, kiedy w głowie huczy i myśli się tylko o końcu tego stanu rzeczy. Tym bardziej nie było szans na nagranie fragmentu tańca do "Jungle Drum", bo nawet gdybyśmy się na to zdobyli, nie było tam się gdzie poruszać. WOW Air nie ułatwiał mi sprawy, prezentując na przykład woreczek do wymiotowania. Wiem, że miało to być zabawne, ale w mojej sytuacji stawało się niesmacznie sugerujące coś nieprzyjemnego.
Tak czy owak - doleciałem i jestem na Islandii! Wciąż to do mnie nie dociera. Zrobiłem tylko kilka zdjęć podczas jazdy samochodem z lotniska do Reykjaviku. Jutro rozpocznie się zwiedzanie i przeżywanie, dziś musimy odpocząć po bardzo trudnym dniu i nocy. Udało się jeszcze poznać miłą parę Polaków mieszkających od lat na Islandii. Czas na wszelkie przygody dopiero przede mną!
Hehe, woreczek pierwsza klasa ;)Czekam na kolejne relacje :)
OdpowiedzUsuńBaw się dobrze :) Podczytuję :)
OdpowiedzUsuńJak najwięcej wrażeń, najwięcej uśmiechów i wewnętrznego spokoju. Rób dużo zdjęć, bo ja wzrokowiec jestem :) Pozdrawiam
ps. pogoda za oknem u mnie jak na fotce (jest 6.35 rano, czemu zegarek z komentarza powyżej wskazuje 21.34?) mgliście i pochmurno.
UsuńDzięki, będę wrzucał.
UsuńJarek, Ty stary pierniku, bo Ty palisz dużo i stąd Twoje kiepskie samopoczucie w samolocie :) (Mam nadzieję, że nie uraziłam Cie tym zabawnym epitetem, jakby co, to przepraszam)
OdpowiedzUsuńJa w przeciwieństwie do Ciebie podczas lot czuję się dobrze. świadomość, jak marne i ulotne jest życie w obliczu ewentualnej katastrofy, kompletnie mnie nie rusza. Ogarnia mnie totalny spokój, pogodzenie się z tym, co może się wydarzyć. Zero strachu. To dla większości pewnie dziwne. Za miesiąc lecę na południe Europy, już nie mogę się doczekać :)
A Ty uwierzysz, że byłeś na Islandii, jak już wrócisz do domu :)
No w sumie z nerwów wypaliłem przed lotem sporo. Ale to kwestia wysokiego ciśnienia i problemów z krążeniem. Stąd też trudność przetrwania upałów.
UsuńAle mam tak jak Ty - zero myślenia i stresowania się katastrofą. Bardziej się bałem, że będę leciał całe 3h w takim stanie jak na początku.