piątek, 29 lipca 2016

Dzień 7 - 27 lipca

Środa rozpoczęła się słonecznie. Husavik odsłonił nieco swego oblicza, ale panoramy nadal nie dało się zobaczyć. Zbyszek powiedział, że w miasteczku jest drugie muzeum, więc udałem się tam. W międzyczasie mogłem potestować wodoodporność loppapeysy - zakupiłem dzień wcześniej i to będzie najcenniejsza pamiątka z Islandii. Zakładam, że przy polskich zimach użyję raptem kilka razy w roku. Niemniej jednak znalazłem odpowiadający mi wzór i cenę. Niedaleko muzeum w sklepie wolnocłowym - stoi sobie takowy w centrum małej mieściny - zakupiłem dżem z pomidorów. Nowy smak do spróbowania. Pani sprzedająca trochę się zdziwiła, że jestem polskim turystą, a nie pracownikiem, ale zapewniła, że Polacy tutaj to fantastyczni ludzie. Chcę jej wierzyć i nie węszyć jednak poprawności politycznej. Zbyszek po powrocie z pracy pokazał mi jeszcze raz Godafoss - tym razem w świetle dziennym i tym razem niestety z chmarą turystów. Pozostało tylko odstawić mnie do Akureyri, które miałem pozwiedzać przed odjazdem. Po drodze nieprzyjemna sytuacja - zepsuł się samochód Zbyszka.
Na szczęście blisko Akureyri, dokąd podwieźli mnie sympatyczni Islandczycy. Nie pamiętam już wiele z polskich podróży stopem, bo działałem tak wiele lat temu, ale tutaj auto zatrzymuje się niemal natychmiast. Nieważne, że w środku trzy osoby i jest ciasno. Podwózka i dopytywanie, co takiego jest w Polsce, że ludzie stamtąd wyjeżdżają. Nie umiałbym tego wyjaśnić nawet po polsku, a co mówić w moim kulejącym angielskim. W Akureyri hotel Kea użyczył gościny moim bagażom (nie chcieli za to żadnej zapłaty), więc mogłem ruszyć w miasto, bo do odjazdu autobusu było ponad trzy godziny. "W miasto" to może zbyt górnolotnie brzmi. Podwożący mnie Islandczycy śmiali się z tego, że w tym czasie to można sobie obejść Akureyri kilka razy. Zacząłem od Ogrodu Botanicznego. Miejsce zupełnie zaskakujące innością, biorąc pod uwagę tutejsze warunki. Nie mam pojęcia, jak udaje im się utrzymać przy życiu te liczne, często delikatne kwiaty.
Sporo drzew, absolutna cisza, pojedynczy turyści, wart zobaczenia zakątek. Centrum miasta to w zasadzie jedna główna ulica ze słynnymi potworami, które ktoś przestawił pod daszek - pewnie miały dość deszczu. Wieczorem - wspaniała sceneria do robienia zdjęć. Fiord leniwie, lecz konsekwentnie wdzierający się w ląd. Wysokie góry na horyzoncie. Przepiękna wieczorna panorama. Plus dodatkowa przyjemność w Cafe Amour, gdzie zamówiłem kawę i dostałem dolewkę gratis. Co do jedzenia - nie rozpisuję się na ten temat, bo nie szukam jakichś wykwintnych smaków. Ot, coś na ząb. W Akureyri jest wiele różnych restauracji, właściwie wszystko do wyboru. No i ta niesamowita noc polarna, kiedy spaceruje się w porcie po 22, a dookoła mnóstwo pięknych barw złamanych mocnym słonecznym światłem.
Niesamowite uczucie - stać tam, chłonąć to wszystko, nie słyszeć niczego i nikogo. Na kamieniach przy porcie przysiadła młoda Islandka z książką w ręce. Obok przejechał wiekowy chevrolet. Krzyki mew i szum wody od fiordu. Tak mógłbym czekać na autobus godzinami. Wsiadałem do niego z niechęcią. Po 23 można było zrobić jeszcze kilka zdjęć panoramicznych po drodze. Potem pasażerowie zapadli w sen, a ja walczyłem o niego dzielnie, bez rezultatu, niestety. O 4 nad ranem przywitałem uśpiony Reykjavik. Przede mną kilka dni w stolicy.

Okolice Reykjaviku, 4 nad ranem

1 komentarz: