Środa rozpoczęła się
słonecznie. Husavik odsłonił nieco swego oblicza, ale panoramy nadal nie dało
się zobaczyć. Zbyszek powiedział, że w miasteczku jest drugie muzeum, więc
udałem się tam. W międzyczasie mogłem potestować wodoodporność loppapeysy -
zakupiłem dzień wcześniej i to będzie najcenniejsza pamiątka z Islandii.
Zakładam, że przy polskich zimach użyję raptem kilka razy w roku. Niemniej
jednak znalazłem odpowiadający mi wzór i cenę. Niedaleko muzeum w sklepie
wolnocłowym - stoi sobie takowy w centrum małej mieściny - zakupiłem dżem z
pomidorów. Nowy smak do spróbowania. Pani sprzedająca trochę się zdziwiła, że
jestem polskim turystą, a nie pracownikiem, ale zapewniła, że Polacy tutaj to
fantastyczni ludzie. Chcę jej wierzyć i nie węszyć jednak poprawności
politycznej. Zbyszek po powrocie z pracy pokazał mi jeszcze raz Godafoss - tym
razem w świetle dziennym i tym razem niestety z chmarą turystów. Pozostało
tylko odstawić mnie do Akureyri, które miałem pozwiedzać przed odjazdem. Po
drodze nieprzyjemna sytuacja - zepsuł się samochód Zbyszka.
Na szczęście blisko
Akureyri, dokąd podwieźli mnie sympatyczni Islandczycy. Nie pamiętam już wiele
z polskich podróży stopem, bo działałem tak wiele lat temu, ale tutaj auto
zatrzymuje się niemal natychmiast. Nieważne, że w środku trzy osoby i jest
ciasno. Podwózka i dopytywanie, co takiego jest w Polsce, że ludzie stamtąd
wyjeżdżają. Nie umiałbym tego wyjaśnić nawet po polsku, a co mówić w moim
kulejącym angielskim. W Akureyri hotel Kea użyczył gościny moim bagażom (nie
chcieli za to żadnej zapłaty), więc mogłem ruszyć w miasto, bo do odjazdu
autobusu było ponad trzy godziny. "W miasto" to może zbyt górnolotnie
brzmi. Podwożący mnie Islandczycy śmiali się z tego, że w tym czasie to można
sobie obejść Akureyri kilka razy. Zacząłem od Ogrodu Botanicznego. Miejsce
zupełnie zaskakujące innością, biorąc pod uwagę tutejsze warunki. Nie mam
pojęcia, jak udaje im się utrzymać przy życiu te liczne, często delikatne
kwiaty.
Sporo drzew, absolutna cisza, pojedynczy turyści, wart zobaczenia
zakątek. Centrum miasta to w zasadzie jedna główna ulica ze słynnymi potworami,
które ktoś przestawił pod daszek - pewnie miały dość deszczu. Wieczorem -
wspaniała sceneria do robienia zdjęć. Fiord leniwie, lecz konsekwentnie
wdzierający się w ląd. Wysokie góry na horyzoncie. Przepiękna wieczorna
panorama. Plus dodatkowa przyjemność w Cafe Amour, gdzie zamówiłem kawę i
dostałem dolewkę gratis. Co do jedzenia - nie rozpisuję się na ten temat, bo
nie szukam jakichś wykwintnych smaków. Ot, coś na ząb. W Akureyri jest wiele
różnych restauracji, właściwie wszystko do wyboru. No i ta niesamowita noc
polarna, kiedy spaceruje się w porcie po 22, a dookoła mnóstwo pięknych barw
złamanych mocnym słonecznym światłem.
Niesamowite uczucie - stać tam, chłonąć
to wszystko, nie słyszeć niczego i nikogo. Na kamieniach przy porcie przysiadła
młoda Islandka z książką w ręce. Obok przejechał wiekowy chevrolet. Krzyki mew
i szum wody od fiordu. Tak mógłbym czekać na autobus godzinami. Wsiadałem do
niego z niechęcią. Po 23 można było zrobić jeszcze kilka zdjęć panoramicznych
po drodze. Potem pasażerowie zapadli w sen, a ja walczyłem o niego dzielnie,
bez rezultatu, niestety. O 4 nad ranem przywitałem uśpiony Reykjavik. Przede
mną kilka dni w stolicy.Okolice Reykjaviku, 4 nad ranem |
Świetnie napisane. Pozdrawiam serdecznie.
OdpowiedzUsuń