Mnóstwo zwiedzania, każdy
dzień wypełniony fascynującymi przeżyciami - nie sposób opisywać na bieżąco, bo
nie sposób nawet wchłonąć tego wszystkiego w należyty sposób. Islandia
zniewala, onieśmiela i wymusza pewien rodzaj pokory. Wszystko wydaje się na
właściwym miejscu, we właściwych proporcjach. Czas płynie nieco inaczej, to
zupełnie inny rytm niż ten europejski, kontynentalny. Właściwie to zmysły się
przytępiają i człowiek staje się leniwy jak owce i barany przy drodze, ale
gdzieś z tyłu głowy pozostaje to nieustające odczucie, że wszystko wokół jest
niepowtarzalne i że czegoś takiego jak ta wyspa nie ma nigdzie. Absolutnie
nigdzie.
Drugiego dnia pojechaliśmy
na półwysep Snæfellsnes. Początkowo pogoda zapowiadała, że niewiele da mi
zobaczyć, ale tak naprawdę na Islandii aura zmienia się z godziny na godzinę i
nawet ciężkie, nisko wiszące chmury nie muszą zwiastować tego, że będzie się
zwiedzać we mgle i deszczu. Snæfellsnes to miejsce cudów Islandii w miniaturze.
Nie objechaliśmy całego półwyspu, ale byliśmy w kilku ważnych turystycznie
miejscach. Między innymi w Arnarstapi z piękną linią brzegową. Mnóstwo ptaków z
siedzibami lęgowymi, trzeba uważać. Zapachy też trudne do zniesienia - ta biel
na skałach nie oznacza wapienia.
Adam wykazywał się ogromną
cierpliwością, zatrzymując się w każdym miejscu, gdzie chciałem coś
sfotografować. Odkryliśmy między innymi piękną szczelinę górską oraz domek
elfów. To jest tak, że zwykle z jednej strony znajduje się równina lub ocean, a
z drugiej bloki skalne układające się w rozmaite wzory - wszędzie mech,
porosty, kolorystyka zapierająca dech w piersiach. Myślę, że Snæfellsnes to
bardzo dobre miejsce na początek - oswaja z różnorodnością krajobrazu i oferuje
miejsca, gdzie turystów jest stosunkowo niewielu. Taki kameralny kawałek wyspy.
Z moimi wspaniałymi gospodarzami |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz