Trzeci dzień - wyprawa na
Vestmannaeyjar. To archipelag małych wysp przyklejony od południa do Islandii.
Najpierw kawałek krajową jedynką, potem przesiadka na prom. 35 minut rejsu
uświadomiło mi, że jednak chyba wrócę tym samolotem, bo trzech dni bujania bym
nie zniósł. Prom dopływa do Heimaey, a tam - Islandia w jeszcze większej
miniaturze niż poprzedniego dnia. Maleńka, cicha miejscowość. Zjadłem pierwszy
miejscowy obiad - przepyszne danie z dorsza. Na ceny staram się nie spoglądać,
nie przeliczać tego na złotówki - nie ma co się stresować. Dla Polaka wyspa
jest bardzo droga. Trzeba mieć jednak sporo kasy, by nie czuć obciążenia i
stresu związanego z liczeniem pieniędzy na każdym kroku. Patrycja z Adamem
poszli na miejscowy basen, a ja wykorzystałem czas na drzemkę po obiedzie.
Niestety, organizm się trochę buntuje, kiedy każdego dnia działa na wysokich
obrotach, a ze spaniem w nocy zawsze miałem problemy.
Nic to. Wspięliśmy się na
wulkan. Na szczycie można poczuć, że wewnątrz jest gorący. Są jamy w skałach, z
których bucha gorące powietrze. Eldfell wybuchł ostatnio w 1973 roku,
powiększając obszar lądu Heimaey. Widok ze szczytu zapiera dech w piersiach.
Widać tę niesamowitą islandzką różnorodność - każde zbocze całkiem inne, każde
mieniące się kolorami. Wziąłem na pamiątkę kawałki skał lawowych. Taka bezradna
próba zatrzymania tego piękna przy sobie. Po wędrówce na wulkan objechaliśmy
pozostałe zakątki wyspy. Zainteresował mnie islandzki cmentarz.
Skromne i
estetyczne nagrobki, żadnego "na bogato" obecnego w Polsce wszędzie,
a także na cmentarzach. Wokół cisza. Ta niespieszność odczuwalna jest na
wysepce chyba jeszcze bardziej niż na Islandii. Wszystko obok siebie, wszystko
w specyficznej harmonii. Południe wyspy to kolejne niezwykłe widoki. Kawałek
ogólnie dostępnej plaży z czarnym piaskiem.
Do tego - wyjątkowo - mocne słońce,
które przez chwilę przypominało, przed jaką aurą tutaj uciekłem. Siedząc na
wulkanie, myślałem o osobie, której nigdy już nie pokażę tych fantastycznych
zdjęć, jakie tutaj robię. I o aparacie, który pożyczyłem i miałem zwrócić po
powrocie... Są momenty, kiedy bardzo czuję ciężar wydarzeń poprzedzających tę
wyprawę. Ale i ogromną ulgę, że teraz jestem tutaj, że ta teraźniejszość jest
bardzo ważna, tak intensywna i nie pozwala na smutek. Heimaey to takie odizolowane
od świata miejsce, w którym potęga tego świata odznacza się w kształtach i
barwach. To też popularny wśród Islandczyków kierunek krajowych wypraw
wypoczynkowych. Wśród turystów jest ich bardzo wielu. Powiedziałbym nawet, że
dominują, co właściwie nie dziwi - to ich kraj, Heimaey to chyba takie islandzkie
Zakopane, ale nie wiem, czy to trafne porównanie. Tym niemniej z każdym i
wszędzie można porozumieć się po angielsku, aczkolwiek czasami trudno mi usłyszeć, co Islandczyk mówi w tym języku. Tylko czy potrzeba mowy, by
porozumieć się w tym raju na ziemi?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz