poniedziałek, 25 lipca 2016

Dzień 3 - 23 lipca


Trzeci dzień - wyprawa na Vestmannaeyjar. To archipelag małych wysp przyklejony od południa do Islandii. Najpierw kawałek krajową jedynką, potem przesiadka na prom. 35 minut rejsu uświadomiło mi, że jednak chyba wrócę tym samolotem, bo trzech dni bujania bym nie zniósł. Prom dopływa do Heimaey, a tam - Islandia w jeszcze większej miniaturze niż poprzedniego dnia. Maleńka, cicha miejscowość. Zjadłem pierwszy miejscowy obiad - przepyszne danie z dorsza. Na ceny staram się nie spoglądać, nie przeliczać tego na złotówki - nie ma co się stresować. Dla Polaka wyspa jest bardzo droga. Trzeba mieć jednak sporo kasy, by nie czuć obciążenia i stresu związanego z liczeniem pieniędzy na każdym kroku. Patrycja z Adamem poszli na miejscowy basen, a ja wykorzystałem czas na drzemkę po obiedzie. Niestety, organizm się trochę buntuje, kiedy każdego dnia działa na wysokich obrotach, a ze spaniem w nocy zawsze miałem problemy.
Nic to. Wspięliśmy się na wulkan. Na szczycie można poczuć, że wewnątrz jest gorący. Są jamy w skałach, z których bucha gorące powietrze. Eldfell wybuchł ostatnio w 1973 roku, powiększając obszar lądu Heimaey. Widok ze szczytu zapiera dech w piersiach. Widać tę niesamowitą islandzką różnorodność - każde zbocze całkiem inne, każde mieniące się kolorami. Wziąłem na pamiątkę kawałki skał lawowych. Taka bezradna próba zatrzymania tego piękna przy sobie. Po wędrówce na wulkan objechaliśmy pozostałe zakątki wyspy. Zainteresował mnie islandzki cmentarz.
Skromne i estetyczne nagrobki, żadnego "na bogato" obecnego w Polsce wszędzie, a także na cmentarzach. Wokół cisza. Ta niespieszność odczuwalna jest na wysepce chyba jeszcze bardziej niż na Islandii. Wszystko obok siebie, wszystko w specyficznej harmonii. Południe wyspy to kolejne niezwykłe widoki. Kawałek ogólnie dostępnej plaży z czarnym piaskiem.
Do tego - wyjątkowo - mocne słońce, które przez chwilę przypominało, przed jaką aurą tutaj uciekłem. Siedząc na wulkanie, myślałem o osobie, której nigdy już nie pokażę tych fantastycznych zdjęć, jakie tutaj robię. I o aparacie, który pożyczyłem i miałem zwrócić po powrocie... Są momenty, kiedy bardzo czuję ciężar wydarzeń poprzedzających tę wyprawę. Ale i ogromną ulgę, że teraz jestem tutaj, że ta teraźniejszość jest bardzo ważna, tak intensywna i nie pozwala na smutek. Heimaey to takie odizolowane od świata miejsce, w którym potęga tego świata odznacza się w kształtach i barwach. To też popularny wśród Islandczyków kierunek krajowych wypraw wypoczynkowych. Wśród turystów jest ich bardzo wielu. Powiedziałbym nawet, że dominują, co właściwie nie dziwi - to ich kraj, Heimaey to chyba takie islandzkie Zakopane, ale nie wiem, czy to trafne porównanie. Tym niemniej z każdym i wszędzie można porozumieć się po angielsku, aczkolwiek czasami trudno mi usłyszeć, co Islandczyk mówi w tym języku. Tylko czy potrzeba mowy, by porozumieć się w tym raju na ziemi?


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz